Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

"Pamiętnik Marty Pears "
Pamiętnikiem opiekuje się Margot

  Część 25.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:26

Dął zimny wiatr. Wrzosowisko przypominało ponure, groźne, spienione morze, poprzetykane tu i ówdzie smukłymi sylwetkami ogołoconych z liści drzew. Zaśnieżone zarośla sięgały mi do kolan i wcale nie poprawiały nastroju, ale nie myślałam o tym. Wiedziałam, że to, co czeka mnie za chwilę, jest minimum dwadzieścia razy gorsze od marznięcia w Miselltwaite. Czekałam pokornie, nie zamykając oczu i przygotowując się do zadania, jakie miałam wykonać. Prawdę powiedziawszy, „zadanie”, to niezbyt odpowiednie określenie; bardziej pasowałoby „rola” .
Od chwili, gdy do Zakonu dotarła wieść o porwaniu Roda Rolleycoata za szpiegostwo przez śmierciożerców, minęło czterdzieści osiem godzin. Nie chcieliśmy czekać tak długo, jednakże okoliczności i potrzeba wzbudzenia zaufania zmuszały nas do takiego opóźnienia.
Wykorzystaliśmy je- w większości ja- na przygotowanie jak najdokładniejszego planu i dopracowanie szczegółów mojej roli. Z każdą upływającą minutą czułam, że Dumbledore miał rację: tylko ja mogłam to dla niego zrobić, tylko ja miałam cień szansy na odzyskanie go i wybłaganie mu życia, bo, jak sądziłam, do tego zapewne miała się sprowadzić moja jakże bliska „rozmowa” z Czarnym Panem. Nie zaprzeczę, że chciałam pomóc Rodowi, chociaż zawiodłam wcześniej jego uczucia, ale nie mogłam postąpić inaczej wobec faktu, co dla mnie zrobił i czym przyszło mu za to zapłacić. Hermiona była bardzo przeciwna tej misji, twierdząc, że stan mojego zdrowia nie jest wystarczająco dobry, ale w końcu przekonało ją jednoznaczne milczenie moje, jej przyszłego męża i jego drużby. Poddała się, chociaż krzywym okiem nie przestała patrzeć ani tym bardziej- niepokoić się.
Wszystko działo się szybko i jednocześnie: z dużą pomocą prof. Snape’a znalazłam się właśnie tu, na wrzosowisku Misseltwaite, aby jako pokorna i przerażona (niedoszła) ukochana Roda wybłagać litość dla niego. Czy to nie najcięższe zadanie, jakie mi powierzono? , myślałam, schylając głowę dla osłony przed wiatrem. Czy udawanie miłości wobec kogoś, kto jest nam obojętny, ale o którego życie walczymy, nie jest najtrudniejsze, bo… nieszczere? Tak, nieszczerość jest trudna… i zgubna. Czy będzie tak także w przypadku Roda, miałam się tego dowiedzieć lada moment.
Uniosłam głowę, bo wydało mi się, że usłyszałam gdzieś w pobliżu jakieś kroki, choć równie dobrze mógł to być szum wiatru, który dzisiejszej nocy wyjątkowo zawodził i wył. Ujrzawszy jednak w odległości około czterystu jardów zbliżającą się postać w czerni, ani płynącą, ani idącą, zrozumiałam, że chwila właśnie nadeszła. Odetchnęłam głęboko i, nakazując sobie po raz ostatni spokój w duszy, czekałam na Lorda Voldemorta.
-Witaj, Panie.- powiedziałam, wykonując głęboki ukłon, gdy zatrzymał się przy mnie, nadal nie zrzucając kaptura.
-Wystarczy.- padła odpowiedź spod kaptura. Wyminął mnie i podążył w stronę kępy świerków, rosnących na końcu wrzosowiska, nie zatrzymując się ani nie oglądając za mną. Odczytałam to jako znak, abym udała się za nim i tak też zrobiłam. W głowie miałam pustkę a w duszy jeden zimny sopel. To tak jak normalne zebranie, nie panikuj, musisz myśleć tylko o Rodzie. , powiedziałam sobie w duchu i natychmiast wygoniłam tę myśl z głowy. Czysty umysł, to podstawa… myśl tylko o Rodzie, nie daj się złapać w pułapkę. , przypomniałam sobie słowa Kingsleya, kiedy opuszczałam Kwaterę przed dwoma godzinami i poczułam, że boję się już trochę mniej. Miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Swoista polana, jaką tworzył krąg świerków, była o wiele bardziej zaciszna od reszty wrzosowiska. Grube, opatulone zmarzniętym śniegiem gałęzie skutecznie głuszyły wycie wiatru, a tym samym zmniejszały nieco zimno, chociaż niebo wciąż było chmurne. Odniosłam też wrażenie, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zaczarował ją zaklęciem wyciszającym, bo poczułam się, jakbym znalazła się w próżni.
Stanęłam naprzeciw i skłoniłam głowę. Niech on pierwszy przemówi… nie zapominaj o dystansie: proszący - dobrodziej. On jednakże milczał, patrząc na mnie- czułam na sobie spojrzenie jego strasznych, czerwonych źrenic.
Tak upłynęło kilka minut, w czasie których starałam się trzymać w ryzach a w głowie widzieć tylko obraz swojego „ukochanego”. Kiedy doszłam do wniosku, że on nie zamierza przemówić, usłyszałam jego okrutny, zimny głos:
-Dlaczego?
Uniosłam nieco głowę, ale nie na tyle, by patrzeć mu prosto w oczy. Bez śmiałości. . Czarny Pan powtórzył:
-Dlaczego… dlaczego mam go uwolnić?
-Panie, daruj mu życie… on jest niewinny, nie wiedział, że to się tak skończy, chciał dobrze…
-Nie ma dobra i zła… a bynajmniej ja tych pojęć nie uznaję. Jest tylko potęga… potęga i magia. Dobro i zło nie istnieje.
-Tak jest.- niemalże szepnęłam. On ma zawsze rację… zawsze.
-Rolleycoat jest zerem, jest zwykłym, zadufanym w sobie śmieciem, który sądził, że potrafi mnie przechytrzyć i zdobyć cenne informacje. Życie kogoś takiego jest nic nie warte… czyżbym się mylił?
-Z przykrością muszę stwierdzić, że mylisz się, Panie.- odpowiedziałam drżącym głosem. Nagle zrozumiałam z przerażającą jasnością, czego chciał dowiedzieć się Rod: chciał poznać tożsamość m o r d e r c y Dracona… -Jego życie… on… bardzo dużo dla mnie znaczy… nie chcę go stracić… Panie, błagam, wybacz mu jego zuchwałość, nie wiedział, co czyni… to wszystko moja wina, chciał zrobić to dla mnie… błagam cię, nie zabijaj go!
Uwierz mi, błagam, uwierz mi! , myślałam, teraz czując już niemalże łzy pod powiekami. Przed oczyma stanęła mi twarz Dracona, przypomniało mi się zebranie w Antrim i nie mogłam tego cofnąć. Płacząc, padłam na kolana na ziemię u jego stóp. Czarny Pan milczał, nie zważając na moje roztrzęsienie. Nie oczekiwałam czegoś innego.
-Panie mój… błagam cię… uwolnij go… daruj mu życie…- jęknęłam, zgięta w pół, szlochając już teraz bezgłośnie. -Jeśli już… jeśli już nie oszczędziłeś Dracona… to oszczędź Roda… Panie mój…
Uniosłam po chwili wzrok, przełykając łzy i ujrzałam przed sobą świerki i zaśnieżoną polanę. Wiatr wył gdzieś ponad ich koronami, zawiewając śniegiem nawet między ich gałęzie. Zaklęcie Wyciszenia przestało działać wraz z odejściem Czarnego Pana. Ukryłam twarz w dłoniach i usiadłam na śniegu, nie bacząc na zimno ani dreszcze. Wszystko na nic… odszedł… odszedł i z pewnością go zabije tak, jak zabił Dracona… to moja wina… nie potrafiłam ocalić żadnego z nich…

Nie pamiętam, jakim cudem udało mi się wrócić do Londynu; dość, że gdy drzwi swojego domu otworzyła mi Hermiona, zbladła potwornie i z trudem stłumiła krzyk. Nie pytała jednak o nic, tylko wpuściła mnie do środka, wołając szybko Rona i Harry’ego.
Posadzili mnie w kuchni i natychmiast przynieśli koc oraz gorącą herbatę z eliksirem rozgrzewającym. Płakałam, łzy płynęły po mojej zmarzniętej twarzy, ale nie ocierałam ich nawet. Ron poszedł dać znać przez sieć Fiuu Kingsleyowi, a Hermiona pobiegła przynieść mi ciepłe ciuchy na zmianę. W kuchni został ze mną tylko Harry i to do niego odezwałam się po raz pierwszy.
-Odszedł.
Harry patrzył na mnie pytająco. Powtórzyłam bezbarwnym głosem.
-Odszedł… po prostu zniknął, powiedziałam wszystko, błagałam… i kiedy podniosłam wzrok, jego już nie było. Nie wiem nawet, czy mnie wysłuchał… nie wiem, dlaczego tak się stało, Harry, nie rozumiem, dlaczego nie mogłam uratować żadnego z nich! Może mieli pecha, że trafili na mnie…
-Co ty opowiadasz?- zapytał ostro, siadając bliżej mnie. W jego oczach było tyle nieudawanej złości, iż okiem było widać, że oboje wiemy, o czym mówię. Powiedziałam cicho, przygryzając wargę:
-Draco zginął z mojego powodu… a teraz zginie także…
-Zamknij się.- warknął Harry. -Przestań pleść takie bzdury! Nikt nie zginął z twojego powodu, nie wolno ci tak myśleć. To, że Lord Voldemort zniknął, nie oznacza, że cię nie wysłuchał i że zabił Roda… nie przesądzaj sprawy, jeśli nie masz żadnych faktów.
-Nie przesądzam… gdyby chciał…- umilkłam nagle, bo usłyszałam dzwonek do drzwi i głosy w przedpokoju.
W chwilę później do salonu przyszedł Kingsley i młoda czarownica, którą spotkałam już w Boże Narodzenie na cmentarzu. Hermiona posadziła ich w kuchni i zaproponowała herbatę. Kingsley odmówił, ale jego podopieczna skusiła się.
Wyglądała dziwnie w naszym niezbyt wesołym towarzystwie: jej ciemnoniebieskie włosy i pociągła, leciutko piegowata twarz z drobnymi ustami, stworzonymi do bezustannego śmiechu budziły jednakże sympatię i jakieś rozczulenie. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, a wyglądała na siedemnaście.
Okazało się, że jest świeżo upieczonym aurorem (zdała egzamin w sierpniu) i ma na imię Nimfadora (ale, jak zastrzegła zaraz na początku, woli, by zwracano się do niej po nazwisku: Tonks).
-… no więc, co się stało?- Kingsley zwrócił się do mnie swoim głębokim, łagodnym tonem. Opowiedziałam mu przebieg całej rozmowy, a potem zapadła chwila ciężkiego milczenia. Przerwała je Tonks, mówiąc niepewnie:
-Wiesz, nie chcę się wymądrzać, ale sądzę, że to dobry znak… w końcu… w końcu mógł zrobić coś o wiele gorszego, mógł ci nie uwierzyć, a wtedy zrobiłby ci krzywdę.
-Sądzisz, że mi uwierzył?- zapytałam, przebijając się przez ironiczny śmiech Kingsleya („No wiesz, Tonks… to brzmi, jakbyś tłumaczyła dziecku, kim jest Sama - Wiesz - Kto!”) a Tonks pokiwała głową, przykładając z zamyśleniem palec do ust i ignorując komentarz swojego opiekuna.
-Myślę, że gdybyś go nie przekonała, okazałby ci to… nie puściłby ci tego płazem, w tym sensie mówię… a tak, skoro tylko znikł…
-Uważam, że musimy poczekać.- powiedział Kingsley, zerkając na Nimfadorę. -Niczego nie wiemy na pewno, dziwi mnie, że zwyczajnie sobie zniknął, do niego to niepodobne. Zgadzam się z Tonks, że raczej ci uwierzył… nie zakładajmy najgorszego scenariusza. Czas pokaże.

W jakiś czas potem okazało się, że Kingsley faktycznie miał rację: na dzień przed ślubem Hermiony i Rona dowiedzieliśmy się, że Rod Rolleycoat jest w szpitalu św. Munga na oddziale urazów pozaklęciowych. Podobno znaleziono go oszołomionego o świcie pod drzwiami budynku.
Wszyscy zaakceptowali to w milczeniu, jednakże ci, którzy znali prawdę- a przynajmniej jej część, jak np. ja, przyjęli to z o wiele bardziej wyraźną ulgą. Powiem szczerze: ja również byłam w pewnym sensie szczęśliwa, że sprawa Roda znalazła tak łagodne zakończenie, jednakże zaczęłam odczuwać pewne wahanie.
Z jednej strony: ulga, że mimo wszystko przyczyniłam się jakoś do uratowania człowieka, z drugiej strony: tym człowiekiem był Rod, dla którego byłam kimś więcej, niż zwykłą koleżanką z pracy, Rod, który naraził swoje życie, aby zdobyć dla mnie informacje o tym, który… nie, nie mogłam przejść nad tym do porządku dziennego ot, tak. To było zbyt nagłe i zaskakujące dla mnie. Najdziwniejsze w tym był fakt, że to utrudniało mi wyciągnięcie ręki, choć -paradoksalnie- powinno mi to ułatwić. Na razie odłożyłam decyzję do czasu, gdy moja najlepsza przyjaciółka wyjdzie za mąż i cały weselny rejwach zejdzie na drugi plan w moim życiu.

Cóż, choć to było jej wesele, ja, jako jej druhna, również miałam wiele do roboty, jednakże, należy to przyznać, wszyscy starali się nie naciskać na mnie zbytnio i nie wyróżniać ze względu na pełnioną rolę. Ja zaś z całych sił starałam się być uśmiechniętą i szczęśliwą druhną, by choć to Hermi miała z głowy, ale ona i tak wiedziała swoje.
Kiedy po raz ostatni przed wyjściem przeglądała się w lustrze, przyznam, że łzy wzruszenia ścisnęły mnie za gardło.
Miała na sobie białą, prostą sukienkę z łagodnym dekoltem, w pasie ozdobioną białą, rozszerzaną szarfą. Część włosów spięła z tyłu, odsłaniając wreszcie swoje piękne, wypukłe czoło. Welon, dopełniający całości, prezentował się naprawdę imponująco, a jak do tego dodać jej drżące lekko usta i błyszczące podejrzanie oczy, to trudno byłoby się nie wzruszyć.
-Jesteś śliczna, Hermiono, naprawdę.- powiedziałam prosto z serca, a ona odwróciła się w moją stronę i podała mi rękę. Uśmiechała się, ale i tak musiała otrzeć nieposłuszną łzę, która wymknęła się na jej policzek.
-Przepraszam… po prostu to wszystko… jest bardziej wzruszające i poruszające, niż zakładałam…- zaśmiała się cicho. -Nie sięgałam marzeniami do momentu, gdy stanę w końcu przed ołtarzem… gdy Ron i ja zostaniemy małżeństwem… wciąż nie mogę uwierzyć, że to prawda… dziękuję ci, że tu ze mną jesteś.
-Nie dziękuj.- uścisnęłam jej dłoń i uśmiechnęłam się z taką otuchą, na jaką tylko było mnie stać. Pomogło widać, a może to tylko jej sławetne opanowanie, bo już po chwili nie płakała; zaraz zresztą zawołał nas pan Walker, który miał poprowadzić ceremonię, więc wyszłyśmy z salki.
Hermiona i Ron chcieli się pobrać w Norze, ale byłby to dobry pomysł w lipcu, nie zaś w pierwszej dekadzie lutego, gdy mrozy i śniegi wciąż nie dawały o sobie zapomnieć; zdecydowali się więc na ślub w małym, drewnianym kościółku niedaleko Nory, w Filadough.
Kościół miał w sobie całą moc uroku starego, drewnianego zabytku, żyjącego własnym życiem. Wiśniowa barwa desek latem fantastycznie komponowała się z zielenią rosnących w pobliżu lip, jak twierdził proboszcz, jednakowoż nawet zimą wyczuć można było, że nie jest to pospolita świątynia. W środku było miejsce dla zaledwie kilkudziesięciu osób, lecz udało się otrzymać pozwolenie na powiększenie tak, by zmieściło się stu gości i teraz wnętrze kościółka całkiem nieźle przypominało wnętrze co najmniej Notre Dame, jak twierdził Ron, z którym udało mi się porozmawiać godzinę przed ceremonią, gdy teleportowałam się do jego domu po drugi krawat (swój pierwszy, czarny podobno zerwał mu wiatr, ale Harry wyjawił mi cichaczem, że Ron zalał go nalewką dębową, jaką poczęstowali go Charlie i Bill „na odwagę”).
Wreszcie ceremonia zaczęła się Pan Walker mówił pięknie i wzruszająco. Stałam obok Harry’ego w pobliżu młodej pary. Wszystkie ławy były zajęte przez gości; w pierwszym rzędzie siedzieli państwo Weasley (oboje bardzo wzruszeni, ale chyba szczęśliwi, mimo że pani Weasley wciąż popłakiwała) i państwo Granger (nieco sztywni i spięci z powodu tak dużej ilości czarodziejów lecz nie mniej wzruszeni od rodziców Rona). Kościół był przystrojony bukietami białych lilii, roztaczających wszędzie delikatny, słodki zapach. Młoda para wyglądała olśniewająco i było widać, że rozpiera ich wielka radość, zwłaszcza, gdy obrócili się twarzami do gości i ruszyli w stronę wyjścia w towarzystwie druhen (dwunastoletnich kuzynek Hermiony). Fred zrobił im wtedy najpiękniejsze, ślubne zdjęcie- młodzi obiecali, że na pewno powieszą je sobie na ścianie w domu.
Po uroczystości zaślubin przenieśliśmy się do Nory, w której- zgodnie z życzeniem nowożeńców- przygotowano wesele. Oczywiście, także i tu potrzebne były zaklęcia powiększające lecz opłaciło się, bowiem dom wyglądał fantastycznie i na wszystkich zrobił wrażenie, nawet na złośliwej, zgorzkniałej starszej damie o imieniu Muriel, która krytykowała wszystko i wszystkich (łącznie z młodą parą, o zgrozo!) a była, jak wyjaśnił mi szeptem George, ciotką. W pewnym momencie dorwała mnie- akurat podawałam gościom białe wino konwaliowe w karafkach i trudno mi było opanować nieprzyjemny dreszcz, gdy poczułam jej suchą, szorstką dłoń na swojej.
-Dlaczego podajesz białe wino konwaliowe? Jedno już tam stoi.- zaskrzeczała. Postawiłam spokojnie karafkę i spojrzałam na nią z uśmiechem ( Lepiej jej się nie narażaj! , usłyszałam w głowie słowa George’a).
-Wiem, ale państwo młodzi zażyczyli sobie, aby zawsze stały dwie karafki białego wina i jedna czerwonego.
-Tak się nie robiło za moich czasów.- odpowiedziała, lustrując mnie nieprzyjaznym wzrokiem. -I co to za druhna cała w czerni?
Akurat przechodziła koło mnie Ginny, młodsza siostra Rona, i usłyszała słowa ciotki Muriel. Rzuciła na mnie okiem i wtrąciła się do rozmowy miłym, ale ostrzegawczym tonem:
-Kochana ciociu, Marta jest w żałobie.
-Jak się jest w żałobie, to się nie przychodzi na wesele.- odparła staruszka, a ja zagryzłam wargi, przeprosiłam ją i, wyminąwszy, udałam się do piwnicy, aby przynieść jeszcze jedną butelkę wina.
Jak tylko znalazłam się w chłodnym podziemiu, odetchnęłam z ulgą, opierając się o ścianę. Tu było całkiem przyjemnie po dość dusznej, głośnej atmosferze weselnej.
W głowie słyszałam wciąż skrzek starej damy. Podejrzewam, że gdyby wiedziała, w jakiej jestem sytuacji, złagodziłaby trochę swój ton i powstrzymała się od tego typu uwag… cóż, czy mogłam się z nią nie zgodzić? Dziwnym było mieć druhnę, która nosi żałobę, ale Hermiona rozmawiała ze mną wcześniej na ten temat i dała mi wybór. Teraz przypomniałam sobie tę rozmowę.

-Marto, wiem, co czujesz i wiem, że przez to może być ci ciężko być… być moją druhną, więc jeśli nie chcesz, to powiedz, ja zrozumiem.
-Ależ, Hermiono…!
-Nie, mówię poważnie… oczywiście, jeśli nadal chcesz nią być, ja się bardzo będę cieszyć i zapewniam, że dopilnuję, byś dobrze się czuła na weselu, ale jeśli nie, to trudno, zrozumiem to i nikt nie będzie miał do ciebie o to żalu, w końcu…
-Hermiono, przestań pleść głupstwa. Oczywiście, że będę twoją druhną… niezależnie od tego, że… co prawda, druhna w czerni nie jest…
-Och, daj spokój. Druhna w czerni, to normalna sprawa, nie przejmuj się tym… dziękuję ci, że się zgadzasz.
-Jak mogłabym się nie zgodzić? Przecież jesteś moją przyjaciółką.
-A ty moją i dlatego uznałam za słuszne dać ci wybór.
-Dzięki.


Drgnęłam, bo drzwi od piwniczki otworzyły się i do spowitego w półmroku pomieszczenia napłynęła smuga ciepłego światła i dalekie odgłosy zabawy.
-Nie przejmuj się Muriel.- usłyszałam czyjś głos i poznałam, że to Ginny. Podeszłam do skrzynki z czerwonym winem, jaka stała pod ścianą po mojej prawej stronie i wyjęłam dwie butelki. -To okropna, złośliwa baba… przykro mi, że tak ci…
-Nie ma sprawy. W końcu to nie jest w zwyczaju, aby druhna panny młodej była spowita w czerń od stóp do głów.- odpowiedziałam pół żartem, pół serio. Ginny podeszła do mnie i wyjęła mi z dłoni jedną butelkę.
-Nie gniewaj się na nią… już jej wszystko wyjaśniłam, ale ona jest… nieprzewidywalna. Daj, pomogę ci z tym winem. Wbrew pozorom, czerwone lepiej wchodzi, niż białe.
-Tak, zauważyłam. Może faktycznie twoja ciocia ma rację, że za jej czasów wino było ustawiane w lepszy sposób?
-Byłoby to ze wszech miar dziwne, bo Muriel rzadko ma rację, chociaż ona oczywiście jest przekonana, że rację ma absolutnie zawsze.- na twarzy Ginny pojawiło się coś na kształt uśmieszku. -Chodź, wracajmy, zanim zacznie snuć przypuszczenia, gdzie się podziałyśmy.
Zabawa toczyła się normalnym trybem: dużo tańczono, a w przerwach delektowano się smakowitymi potrawami autorstwa pani Weasley i pani Granger, które włożyły wiele wysiłku i serca w przygotowanie wesela swoich dzieci. Kuzynki Hermiony dokazywały ciągle, przebiegając salonowy parkiet co i rusz i wybuchając cienkim śmiechem. Harry i ja uwijaliśmy się niezgorzej od teściowych przy obsługiwaniu gości, a bracia Rona odpowiadali za toasty. Panna młoda niemalże nie schodziła z parkietu, tańcząc to ze swoim mężem, to z innymi mężczyznami, jacy znaleźli się tego dnia w Norze. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałam tak roześmianej, wesołej Hermiony ani tak ogłupiałego ze szczęścia Rona.
-Zdaje mi się, że on chyba nadal nie wierzy, że Hermiona jest jego żoną.- zaśmiał się Harry, gdy wyszliśmy na chwilę na taras, aby ochłonąć.
-Tak, zdecydowanie.- uśmiechnęłam się. Harry spojrzał na mnie z boku i powiedział:
-Wiesz… może nie powinienem tego mówić, ale wyglądasz dziś naprawdę… bardzo ładnie.
-Dzięki.- odpowiedziałam cicho. Harry miał nieco zakłopotaną minę, ale na widok mojego lekkiego uśmiechu jego twarz rozjaśniła się.
Miałam na sobie czarną, satynową sukienkę, wiązaną w pasie wstęgą. Jedynym jasnym elementem była biała, dwucalowa wypustka przy wcięciu obok lewego rękawa. Nie był to idealny strój weselny, ale miło było usłyszeć, że wyglądam w nim wcale nie ponuro.
-Chodź.- podał mi rękę. Spojrzałam na niego nierozumiejąco.
-Tylko jeden.- odpowiedział, patrząc mi w oczy. Otworzyłam buzię, by zaprotestować, jednak było już za późno: Harry złapał moją dłoń i wprowadził mnie do salonu. Zespół zaczął właśnie grać jakąś liryczną, folkową balladę. Zanim się zorientowałam, Harry lewą dłonią ujął moją a prawą położył na mojej talii.
-Nie mogę, Harry…- szepnęłam, chcąc wysunąć się z jego ramion, ale on pokręcił lekko głową i odpowiedział cicho:
-Nie mów nic, to tylko jeden, wolny taniec. W końcu to ślub naszych przyjaciół.
Nie odpowiedziałam, z trudem przełykając ślinę. To, co zrobił, wprawiło mnie w konsternację, prawie nie słyszałam muzyki, chociaż to on prowadził. Nie mogłam nic zrobić, więc uległam, ale wszystko wewnątrz mnie drżało, niczym liść osiki na wietrze. Jak tylko zabrzmiała ostatnia nuta gitary, z ulgą odsunęłam się od niego. Patrzył na mnie uważnie. Odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem podeszłam do stołu, przy którym siedzieli rodzice państwa młodych. Harry został na parkiecie, gdzie pary z głośnymi piskami zaczynały właśnie tańczyć skocznego fokstrota.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 24.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:12

Londyn, 3. lutego 2004 r.

Marta Pears
Florence Alley 14
44 - 207 London


Juliette Bianchon
Rue de Rivoli 223
750 - 11 Paris


D
roga Juliette,

Piszę do Ciebie z mojego nowego mieszkania, które kupiłam trzy tygodnie temu. Jest położone w sposób tak dogodny, że już chyba bliżej nie może być, zarówno do pracy, jak i do przyjaciół..
Od czasu naszego ostatniego spotkania minęło dużo czasu i wiele się zdarzyło, nie o tym jednak chcę pisać. Dziękuję Ci za kondolencje i życzenia, jakie odczytałam dopiero kilka dni temu (w całym tym zamieszaniu, związanym z przeprowadzką, rozpoczęciem pracy i aklimatyzacją w nowym życiu nie miałam głowy ani czasu, by zająć się należycie Twoim listem), będzie to jednak pierwsze i zarazem ostatnie słowo nawiązania do śmierci Dracona w tym liście. Nie chcę, by ten list był smutny i przygnębiający, choć tak do tej pory wyglądała moja codzienność; wierzę jednak głęboko, że wraz ze zmianą mieszkania będzie mi łatwiej i, trzymając się tej wiary, postaram się, by list był jak najpogodniejszy na miarę okoliczności. Pozwól więc, że pominę ostatnie niemalże dwa miesiące; wiem, że jesteś w stanie dopowiedzieć sobie sama to, co ja pomijam milczeniem.
Czuję się już lepiej i, jak napisałam, wróciłam do pracy. Sądziłam, że powrót będzie trudniejszy, jednakże czekało mnie tu zaskoczenie- było to o wiele łatwiejsze i szybsze, niż zakładałam. Odczuwam zbawienny wpływ obowiązków na sobie- nie chciałabym wyjść na pracoholiczkę, jak mnie nazywasz, ale nie mogę ukrywać, że powrót do kieratu nie przyniósł mi swojego rodzaju ulgi. Pytasz, co u mnie, opowiem więc pokrótce, co się zmieniło.
W wyniku konfliktu z Lucjuszem Malfoyem (który chyba nigdy nie przestanie mnie nienawidzić) zostałam zmuszona do wyprowadzenia się z Wiscinson nie tylko na okres, zalecony przez uzdrowiciela, ale na zawsze. Postanowiłam znaleźć mieszkanie niedaleko śródmieścia, zwłaszcza, że pozytywna opinia uzdrowiciela i psychologa umożliwiła mi wcześniejsze „usamodzielnienie się”.
Razem z Hermioną i Ronem znalazłam korzystną ofertę niejakiej Dorian Madison (jak się później okazało, też prawniczki, która pojechała na wymianę do Moskwy). Mieszkanie przypomina bardziej apartament, jest jasne i przestronne, a za oknem mam całkiem własny ogród (czy to nie wspaniałe?).
Właścicielka od razu mnie polubiła i vice versa, sprzedała mi mieszkanie za przystępną cenę i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że umowę sporządziła starsza siostra Terri Rockson, Beatrice, która niedawno wróciła z Halifaxu, by tu założyć własną kancelarię.
Obawiałam się, że Beatrice będzie mnie traktowała równie miło, jak Lucjusz, ale okazało się, że jest zupełnie inaczej: wyznała mi, że zawsze była po stronie mojego związku z Draco i że planowane małżeństwo Terri budziło jej niesmak. Wyobraź sobie, jakie zaskoczenie, ba- niemalże szok przeżyłam, gdy się tego dowiedziałam. Jej miłe słowa na mój temat bardzo mi pomogły i dodały mi otuchy: myślę, że to bardzo dobrze, iż zyskałam w niej sprzymierzeńca; wiem, że zapewne nie będzie mi przez to różowo w życiu lecz może chociaż trochę jaśniej i trochę łatwiej. Może los w końcu się do mnie odwrócił?
Zaprzyjaźniłam się z Beatrice tak bardzo, że w zeszłą sobotę odwiedziłam ją w jej nowym mieszkaniu- Beatrice nie mieszka w dworku Smillow wraz z rodziną lecz z mężem, psem i nienarodzonym jeszcze dzieckiem (termin: połowa marca) na poddaszu kamienicy prawie nad Tamizą.
Jej mąż, Maurice, jest architektem ze Stanów i pracuje tutaj wraz z grupą zaufanych fachowców nad wprowadzeniem amerykańskich rozwiązań do budownictwa angielskiego. Poznałam go podczas tej wizyty i stwierdzam, że jest niezmiernie sympatycznym, utalentowanym człowiekiem, ale sądzę, że w przyjaznym nastawieniu nikt z nich nie jest w stanie przebić Fido - ich psa, labradora retrievera, który przypomina mi, prawdę mówiąc, wyrośniętego psa z biszkoptu z różową kapką nosa i brązowymi, wesołymi iskierkami oczu.
To najmilszy psiak, jakiego spotkałam: całe dwie godziny łasił mi się do nóg i znosił swoje zabawki, by wreszcie zasnąć z głębokim westchnieniem, przytulając swój miękki pysk do mojej kostki. Beatrice na początku upominała psa, ale potem zaniechała uwag, obserwując z rozrzewnieniem jego wygłupy. Powiedz mi, jak człowiek, który tak kocha swojego psa, może być spokrewniony z kimś takim, jak Terri Rockson?


Przerwałam na chwilę pisanie listu, uśmiechając się lekko i wspominając ciepły, przytulny kąt, jaki urządziła sobie Beatrice. Mąż, dziecko i pies- niewiarygodne, że nie przeszkadza im niewielka w sumie powierzchnia oraz fakt, że za oknem mają ruchliwą ulicę. Nieważne, że po tej stronie są hałaśliwi turyści, ważne, że tu jest nam dobrze i że wszyscy jesteśmy zdrowi. , odpowiedziała ze śmiechem Beatrice, gdy zapytałam niepewnie o zadowolenie z położenia ich rodzinnego gniazdka. Może to jest właściwie podejście do życia , pomyślałam, odchylając się na wygodne oparcie krzesła i spoglądając przez okno na zmarznięty trawnik, iglaki i krzewy różane. Nie może, ale NA PEWNO. , szepnął jakiś głos w mojej głowie.
Siedziałam jeszcze chwilę, zadumana i kompletnie oderwana od świata, gdyby nie zapach, dochodzący z mojej kuchni.
-Moja zupa!- zerwałam się z przerażeniem i pobiegłam do kuchni, gdzie, zgodnie z moimi obawami wygotowywała się właśnie zupa z dyni. Szybko odstawiłam kipiący garnek i przy pomocy różdżki usunęłam jakoś pomarańczowy krem z płyty.
-Teraz brakuje mi tylko gości.- mruknęłam, dla pewności przecierając wszystko jeszcze zmoczoną ścierką. Jak na zawołanie, rozległ się dzwonek do drzwi, tłumiąc więc cisnące się na usta niecenzuralne słowa, poszłam otworzyć. Osobą, którą zobaczyłam za drzwiami, była Narcyza Malfoy.
Jej widok przyprawił mnie o takie osłupienie, że przez pierwsze pięć sekund nie byłam w stanie się ruszyć, a co dopiero- coś powiedzieć. Ona również stała bez ruchu, patrząc na mnie swoimi łagodnymi, jasnymi, niezwykłymi oczyma i poruszając bezgłośnie ustami raz po raz, przymierzając się do wypowiedzenia jakichś słów.
Milczenie, jakie między nami zapadło, było coraz cięższe z każdą upływającą sekundą, ocknęłam się więc z odrętwienia i cofnęłam o dwa kroki.
-Proszę… niech pani wejdzie.- wykrztusiłam. Pani Malfoy spojrzała na mnie początkowo z zaskoczeniem, ale zaraz potem jej twarz przestała przypominać bladą, tajemniczą maskę.
-Dziękuję.- powiedziała prawie szeptem i weszła do środka.
-Proszę… proszę dalej.- zamknęłam drzwi i ruszyłam przed gościem w głąb mieszkania. Zaprowadziłam matkę Dracona do salonu, gdzie wskazałam jej kanapę i sama usiadłam w fotelu naprzeciwko. Prawdę mówiąc, nie potrafiłam wczuć się w sytuację, dlatego też zwlekałam na razie z zaproponowaniem czegoś do picia, poprzestając na wyczekiwaniu na jej ruch.
-Przepraszam, że nie spotkałam się z tobą wcześniej.- powiedziała, patrząc na mnie- wiedziałam to, chociaż ja na razie widziałam przed sobą grecki wzór na białym dywanie pod moimi stopami. Narcyza uznała jednak, że może mówić dalej. -Bardzo mi przykro… to było straszne także i dla mnie… ale nie mogłam nic zrobić.
Dlaczego ona mówi, że jest jej przykro? , zastanowiłam się, nadal nie podnosząc wzroku. Przecież to normalne, że matka przeżywa śmierć swojego syna… i co ona mogła zrobić w tej sprawie? Dalsze jej słowa jednak wyjaśniały wszystko.
-Nie mam wpływu na mojego męża, mimo że mieszkamy pod wspólnym dachem i jesteśmy małżeństwem. Nie wiedziałam… nie wiedziałam, jak cię wtedy potraktował i pewnie nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby nie Beatrice.
-Beatrice?- uniosłam głowę na dźwięk znajomego imienia. Jeszcze nie wydobyłam się z ogłuszenia, spowodowanego jej wcześniejszymi słowami, a tu już kolejny wstrząs. Nie, to niemożliwe… ona nie może wiedzieć! -Przepraszam, ale wydaje mi się, że nie bardzo wiem, o czym pani mówi.
-Dobrze wiesz, o czym mówię.- na jej ustach pojawiło się coś na kształt gorzkiego uśmiechu. -Mój mąż wyrzucił cię z domu, dlatego tutaj mieszkasz. Skąd wiem? Beatrice Rockson zajmowała się tą sprawą jeszcze przed wyjazdem do West Yorkshire i sporządziła dokumenty. Byłam u niej wczoraj po odbiór kopii i dowiedziałam się, że się przeprowadziłaś.
-Tak, to prawda.- przyznałam, czując, że ogarnia mnie coraz większy chaos. -Powiedziałam Beatrice o tym, że wyprowadziłam się z Wiscinson z woli pani męża, ale nie…
-Marto, mówisz o moim mężu.- gorycz zastąpiła nuta pobłażania. -Uwierz mi, znam go, poza tym obie wiemy, jak się zachowywał w stosunku do ciebie chociażby na wieść o waszych zaręczynach.
Spuściłam znowu głowę. Nie mogłam zaprzeczyć.
-Wiem, że żadne przeprosiny nic tu nie pomogą i nic go nie usprawiedliwia… ani zresztą mnie… masz prawo mieć żal do nas obojga… ale może mogłabym cię prosić o to, byś nie myślała bardzo źle o mnie? Nie spisałam się jako przyszła teściowa i nie będę miała już takiej okazji, mimo to jednak czuję się zobowiązana wobec ciebie… należy ci się pomoc przynajmniej z mojej strony, skoro mój mąż nie zamierza zmienić zdania na twój temat.
-Dziękuję bardzo, ale ja niczego od państwa nie chcę.- odpowiedziałam, nim zdążyłam porządnie pomyśleć. Mój głos był uprzejmy, ale uprzejmy nienaturalnie. -Nie myślę źle o pani, pani Malfoy i nigdy nie będę, bo pamiętam, że była pani… przychylna nam… doceniam to, że przyszła tu pani… ale nie zamierzam żądać niczego ani o nic prosić panią czy pani męża…
-A więc zamierzasz nas postrzegać wspólnie?
-Nie, to nie tak.- odpowiedziałam cicho. Jak, na pchły szyszymory, mam jej wytłumaczyć, że cenię ją poprzez fakt, jak się wobec mnie zachowała, ale nie mogę żądać od niej niczego właśnie przez to, czyją jest żoną? -Proszę mnie dobrze zrozumieć… nie mam nic żalu do pani…
-Ale masz do mojego męża i przez to odrzucasz moją pomoc?- to było raczej twierdzenie, aniżeli zapytanie. Nie mogłam potwierdzić lecz nie przez gardło nie przeszłoby mi też zaprzeczenie. Narcyza chyba to widziała, bo rozejrzała się po mieszkaniu ze sztucznym uśmiechem, podniosła się z kanapy i powiedziałam głosem, który miał być dziarski, a wyszedł nieco inny:
-No cóż, w takim razie nie będę zabierać ci więcej czasu… masz charakter i swoją godność, to dobrze, ale… nie zapominaj, że możesz na mnie liczyć, gdyby…
-Tak, wiem.- odpowiedziałam szybko. Nie wiem, dlaczego było mi potwornie przykro. Pani Malfoy skierowała się w stronę wyjścia. Zerwałam się i pobiegłam za nią.
-Pani Malfoy… naprawdę, przepraszam…- zatrzymałam ją, kładąc dłoń na jej ramieniu. Odwróciła się i zobaczyłam, że ona także ma w oczach łzy. -Nie chciałam pani urazić, ani nic… nie postrzegam pani źle przez pryzmat pani męża, proszę tak nie myśleć… po prostu jeszcze sobie nie ułożyłam wszystkiego… dopiero zaczynam się odnajdywać w tym wszystkim… proszę się nie gniewać.- dokończyłam niemalże szeptem. Narcyza zagryzła wargi.
-Wybacz mi, że nie potrafiłam wcześniej ci pomóc.- szepnęła.
-Nie, nie, proszę, niech pani tego nie mówi.
-Byłabyś… byłabyś najwspanialszą synową, jaką mogłam… jaką mogliśmy mieć… i… przepraszam, ale nie mogę wciąż… nie mogę zapomnieć…- próbowała się uspokoić.
-Proszę, niech pani napije się wody.- weszłam z nią z powrotem do kuchni, gdzie szybko nalałam jej wody i podałam. Kiedy wypiła, zrobiła parę głębokich wdechów i wydechów, po których uspokoiła się znacznie.
-Dziękuję, że…- zaczęła niepewnie, ale potrząsnęłam głową na znak, że nie chcę tego słuchać.
-To ja dziękuję. Może… może napijemy się herbaty… albo…
-Nie, nie, pójdę już. Dziękuję, może innym razem.- powiedziała, nie patrząc na mnie. Obie doskonale wiedziałyśmy, że drugiego razu raczej nie będzie. -Muszę wracać… nie, nie odprowadzaj mnie… chcę tylko powiedzieć ci jeszcze jedno: nawet jeśli mój mąż zamknie przed tobą drzwi Wiltshire, z mojej strony będą one zawsze otwarte.
-Dziękuję.- chciałam się uśmiechnąć lecz ona już tego nie zobaczyła: odwróciła się i szybkim krokiem opuściła mój dom, a ja jeszcze długo stałam bez ruchu, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w drzwi. Potem wolno podeszłam do stołu i położyłam dłoń na liście. Papeteria była nieco szorstka i chłodna w dotyku, ale jej chropowata faktura uspokajała mnie. Ocknąwszy się z zamyślenia, próbowałam usiąść z powrotem do listu do Juliette, jednakże tego dnia nie dopisałam już ani linijki, zbyt rozkojarzona wizytą Narcyzy Malfoy i obiadem z przyjaciółmi.
Wieczorem usiadłam przy kominku, otuliwszy się kocem i wpatrywałam się w ogień. Próbowałam rozstrzygnąć, czy bardziej jestem zmęczona psychicznie, czy fizycznie, ale w końcu zaniechałam tego i przeniosłam wzrok na wiszący nad kominkiem obraz autorstwa Beatrice Rockson.
Przedstawiał on las w jesiennych barwach, ugrową drogę, zasłaną tu i ówdzie liśćmi w ciepłych barwach oraz prześwitujący zza zbrązowiałych sosnowych igieł zachód słońca na górskim szczycie. Pewnie taka feeria barw jest zawsze w październiku w Alpach… szkoda, że Hermiona i Ron nie zobaczą tego podczas swojej podróży poślubnej, pomyślałam, przypominając sobie dzisiejszy obiad, na którym poruszona została ta kwestia- Hermiona i Ron wybierali się w ostatniej dekadzie kwietnia (na wcześniejszy termin nie pozwalała im praca) na tydzień do Szwajcarii, gdzie mieli zatrzymać się w Scuol i stamtąd robić sobie wypady do podobno niezmiernie urokliwego o tej porze roku Szwajcarskiego Parku Narodowego. Podejrzewam, że tylko przez niezmierną delikatność i wzgląd na mnie wstrzymywali się od zachwytów nad tą podróżą, mimo że cały czas starałam się sprawiać wrażenie idealnie poukładanej osoby.
Tak, rozpoczyna się kolejny etap w ich życiu… a także w naszym… , uświadomiłam sobie i odchyliłam głowę na oparcie kanapy. Nie mogę powiedzieć, że nie cieszyło mnie ich szczęście, ale skłamałabym, twierdząc, że skakałam z radości. Zazdrość… to się nazywa zazdrość… - szepnął mi jakiś głosik w głowie, ale zaraz drugi mu odszepnął: Nie, to się nazywa żal.
-Dość tego!- powiedziałam na głos i aż sama się zdziwiłam. Potrząsnęłam lekko głową i w tej chwili rozległo się stukanie w szybę. Kiedy otworzyłam okno, zobaczyłam, że to mała, podpalana sowa. Przyniosła mi, jak się okazało, list od prof. Snape’a. Jego treść była tradycyjnie krótka:

Za godzinę w Newcastle.

Zmięłam kartkę, zastanawiając się, co takiego się wydarzyło, że mam stawić się w Kwaterze. Nie chciałam jednak tracić czasu na domysły. Wrzuciwszy kartkę w ogień, chwyciłam płaszcz i wyszłam z domu szybkim krokiem. Szósty zmysł mówił mi, że wiadomość od Severusa Snape nigdy nie oznacza niczego dobrego; miałam tylko nadzieję, że nie ma to związku z Hermioną, Ronem czy Harrym.

-Musisz mu pomóc. Naraził się, chciał wykryć tego, kto zabił Draco… zrobił to dla ciebie.
-Nie zapominajmy, że oni się jej spodziewają.
-Nie zapominam o tym lecz zastanawiam się, jak możemy go uwolnić… tylko Marta może się tego podjąć, zdaje mi się, że czegoś się dowiedział… musimy się spieszyć. Nie mamy wiele czasu, od jego zniknięcia upłynęły już dwadzieścia dwie godziny.
-Skąd pewność, że on nadal żyje?
-Tej pewności nie mamy, ale musimy wierzyć. Marto?
-Dobrze, zrobię to.
-Dziękuję.
Spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczyma. Nie boję się… uwolnię go.
-Wiem.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 23.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:08

Witam panią! Dobrze, że znalazła pani czas tak rano, okazuje się, że potem nie miałbym dla pani więcej, niż piętnaście minut, przywieźli nam ciężko oddychającego chłopaka, nawdychał się za dużo aloesu górskiego.- Herakliusz Porter zamknął energicznie drzwi przestronnego, jasnego gabinetu i wskazał mi krzesło przed białym, niewielkim biurkiem. Większość pokoju zajmowały szafy z segregatorami i książkami, a także przeszklone gabloty z rozmaitymi fiolkami i słoikami. Gdyby nie fakt, że były puste, przypominałyby szafy w klasie od eliksirów w Hogwarcie.
-Przecież pan wie, że mam mnóstwo czasu, w końcu wysłał mnie pan na zwolnienie do czternastego.- odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. Uzdrowiciel uśmiechnął się przepraszająco i powiedział:
-No cóż, nie miałem wyjścia, pani przyjaciółka bardzo nalegała, a i nie ukrywam, że psycholog zalecał czas na odpoczynek i zwolnienie życiowego tempa. Muszę przyznać, że to był dobry pomysł, wygląda pani naprawdę świetnie w porównaniu z tym, jak wyglądała pani w dniu wyjścia ze szpitala. Nie chcę oczywiście być niemiły,- zastrzegł, siadając za biurkiem. -ale mam na myśli…
-Wiem, wiem.- uniosłam uspokajająco rękę. -Dobrze wiem, o co panu chodziło i zgadzam się z panem: czuję się o wiele lepiej.
-Nie miała pani żadnych ciężkich przeżyć podczas tych dwóch tygodni? Żadnych ataków duszności, stanów osłabienia, bólu głowy?- zapytał, przysuwając sobie moją kartę, którą musiał wcześniej przygotować.
-Nie.- odpowiedziałam natychmiast lecz po chwili poprawiłam: -To znaczy… były drobne incydenty, chwile głębszego wzruszenia… ale nie miałam żadnych takich objawów… leki zapisane przez prof. Gillisa naprawdę mnie podbudowały.
-Czyli zauważa pani znaczną poprawę?
-Tak, myślę, że tak
-No, dobrze.- odsunął od siebie kartę i spojrzał na mnie uważnie. Teraz dopiero się zacznie, przemknęło mi przez głowę. -A teraz niech mi pani szczerze powie, jak naprawdę pani się czuje? Bo to, że wygląda pani zdrowiej, nie oznacza, że wewnętrzny pani stan jest w równie dobrej kondycji.
-Wie pan, a jak mam się czuć po tym, co się stało?- powiedziałam po głębszym zastanowieniu się. - Jest mi ciężko, chociaż się staram, ale mam chwile, kiedy czuję, że nie dam rady, że brakuje mi siły… na szczęście, mam na kogo liczyć i dlatego mój stan się poprawia. Małymi krokami, ale się poprawia.
-Więc uważa pani, że nawrót choroby jest wykluczony?
-Ja się na tym nie znam,- uśmiechnęłam się blado. -to pan powinien oceniać… pewnie za jakiś czas wrócę całkowicie do siebie, na razie jestem na półmetku.
-Rozumiem. Co pani robiła przez ostatnie dwa tygodnie? Chodzi mi o to, jak spędziła pani ten czas.
-Niezbyt aktywnie, nie pozwolono mi przemęczać się w domu, więc zajęłam się trochę przeprowadzką… spacerowałam i generalnie… no… układałam sobie wszystko w głowie. Chciałabym już wrócić do pracy.
-O ile się nie mylę, jest pani prawnikiem, tak?- Herakliusz zerknął do karty, a ja potwierdziłam skinięciem głowy. -Myślę, że jak skończy się pani zwolnienie, to nie ma przeszkód do powrotu do pracy.
-Naprawdę?- zapytałam z nutą radości w głosie. Tak, sądzę, że to była jedna z tych rzeczy, które miałam nadzieję usłyszeć: że znowu mogę pracować… Porter przytaknął z uśmiechem.
-Naprawdę. Oczywiście, wszystko z rozsądkiem i pod jednym warunkiem: że nie zlekceważy pani żadnego złego samopoczucia, osłabienia organizmu czy zmęczenia. Pani organizm w ten sposób będzie sygnalizował, że należy zwolnić, przystanąć na chwilę i zignorowanie tego sygnału może mieć poważne konsekwencje. Myślę jednak, że nie muszę pani traktować jak dziecka i że będzie umiała pani zadbać o swoje zdrowie.
-Oczywiście, będę uważać.- obiecałam solennie.
-A co z mieszkaniem? Dobrze się mieszka pani z przyjaciółmi?
-Och, tak, oczywiście!- przytaknęłam gorliwie, zaskoczona nagłym zwrotem rozmowy. -Mieszkaliśmy już przedtem wspólnie… więc dogadujemy się.
-Nie przeszkadza pani to, że mieszka pani w liczniejszym gronie?
-Nie.- pokręciłam głową, chociaż coś mnie kujnęło w sercu, bowiem przypomniało mi się dom Dracona i tamten dzień, gdy podczas wyprowadzki natknęłam się na jego ojca. Herakliusz chyba dostrzegł jakąś zmianę na mojej twarzy, ale zinterpretował ją w inny sposób.
-To jasne, że jest pani trudno przyzwyczaić się na nowo… do nowego, hm, stylu życia, ale to było konieczne… na początku.
-Chciałabym się usamodzielnić.- powiedziałam cicho, przełykając ślinę. -Jestem już gotowa.
-Jeżeli o mnie chodzi, myślę, że to przede wszystkim kwestia zdrowia. Pani ogólny stan uległ szybkiej poprawie i to jest duży plus, pytanie tylko, czy nie ulegnie on pogorszeniu, gdy zostanie pani sama.
-Już przywykłam do myśli, że jestem sama, więc mieszkanie niczego już nie zmieni.- odpowiedziałam, patrząc na niego błagalnie. -Proszę mi pozwolić… potrzebuję tego.
Przyjrzał mi się uważnie, a potem powiedział:
-No cóż… ja wyrażam zgodę… ale dla pewności skieruję panią na wizytę do prof. Gillisa. Niech on podejmie ostateczną decyzję.
-Dziękuję.
Herakliusz spojrzał na mnie raz jeszcze i wypisał skierowanie. Miał równe, czytelne pismo, zupełnie inaczej, niż większość lekarzy mugolskich. Wrzucił je do kominka wraz z odrobiną proszku Fiuu, mówiąc najnormalniej w świecie: -Arnoldzie, wysyłam do ciebie pannę Pears.- a do mnie powiedział: -Proszę zgłosić się do pokoju numer pięćdziesiąt trzy na czwartym piętrze. Profesor Gillis powinien za pięć minut kończyć konsultację u pani Frapes. Na pewno panią przyjmie.
-Dobrze, dziękuję panu.- przełknęłam zaskoczenie jego postępowaniem i podałam mu rękę na pożegnanie. Uścisnął ją mocno i krótko, patrząc na mnie uważnie.
-Niech pani na siebie uważa, pani Marto.- powiedział. Skinęłam głową. Puścił moją dłoń i odprowadził mnie do drzwi. Na korytarzu rozeszliśmy się- on ruszył do pokoju uzdrowicieli, ja zaś w stronę windy, którą wjechałam piętro wyżej.
Bez problemu odnalazłam pokój z numerem 53. Do drzwi przyczepiona była tabliczka ze złoconymi literami, układającymi się w słowa:
ARNOLD GILLIS
psycholog

Zdążyłam je przeczytać, gdy usłyszałam jego życzliwy głos:
-Dzień dobry!
Odwróciłam się i uśmiechnęłam. Gillis szedł ku mnie szybko z drugiego końca korytarza, trzymając w dłoniach jakąś kartkę.
-Herakliusz właśnie mnie powiadomił, że zjawi się pani u mnie.- uniósł kartkę, w której rozpoznałam skierowanie od uzdrowiciela, otworzył gabinet i wskazał dłonią. -Zapraszam.
Jego gabinet niewiele różnił się od gabinetu Portera, poza tym, że wszystkie meble były w odcieniach brązu, a ściany miały orzeźwiający, jasnozielony kolor.
-Proszę poczekać moment, tylko wyjmę pani kartę.- przejechał przez pokój na obrotowym krześle w stronę regału z teczkami i segregatorami, by wrócić po kilku sekundach z właściwą dokumentacją. -A więc tak, pani Marta Pears, urodzona dwudziestego szóstego października, zamieszkała przy ulicy Wiscinson 21, pobyt w…
-Przepraszam, adres jest nieaktualny.- wtrąciłam się. Gillis podniósł wzrok i uniósł pióro, maczając je przedtem w kałamarzu.
-Czyżbym źle zapisał?
-Nie, nie… po prostu… już tam nie mieszkam. Na razie będę u przyjaciół, przy Gotta Howna 34, a potem zobaczę.- mówiłam, czując, że mój głos jest coraz cięższy. Po raz pierwszy wypowiedziałam na głos do kogoś obcego, że dom przy Wiscinson 21 nie jest moim domem… dziwne uczucie, zupełnie, jakby ktoś położył na twoich wyciągniętych dłoniach bardzo ciężką paczkę. -Właściwie, chciałam o tym z panem porozmawiać.
-Zaraz do tego przejdziemy, najpierw chciałbym się dowiedzieć, jak pani się czuje.
Rozpoczęła się następna seria pytań, podobnych do te, jakie zadawał Herakliusz. Odpowiadałam wyczerpująco i najwyraźniej zadowalająco, bo po niecałych pięciu minutach prof. Gillis wrócił do wspomnianego przeze mnie tematu.
-A więc, powiedziała pani, że chce pani porozmawiać ze mną o mieszkaniu, czy tak? Proszę mówić.
-Chciałam tylko zapytać, czy pana zdaniem… czy pana zdaniem mogłabym wcześniej zamieszkać osobno… bez przyjaciół. Nie ukrywam, że to bardzo mi pomogło- dodałam szybko, chociaż on nic nie powiedział. -, ale chciałabym jak najszybciej się usamodzielnić, wracam do pracy… rozumie pan, chciałabym teraz spróbować żyć całkowicie sama. Pan Porter nie miał żadnych zastrzeżeń, poza tym, że prosił, aby pan podjął ostateczną decyzję.
-Rozumiem.- pokiwał głową, namyślając się. -Jest pani pewna, że poradzi sobie pani? To będzie naprawdę duży krok, mimo że na pierwszy rzut oka tego nie widać.
-Tak, jestem pewna.
-Pani stan jest całkiem dobry w porównaniu z tym sprzed dwóch tygodni… sama pani twierdzi, że leki i czasowa izolacja pomogły, ja to widzę, więc myślę, że mogłaby pani spróbować… ale nie wcześniej, niż po powrocie ze zwolnienia lekarskiego.
-Tak, tak, to jasne.- potwierdziłam gorąco, czując coś na kształt ulgi. Gillis spojrzał na mnie i uśmiechnął się dziwnie:
-Tylko musi pani obiecać mi jedno.
-Co takiego?- zapytałam już zupełnie śmiało, sądząc, że zapewne poprosi mnie o uważanie na siebie, przestrzeganie zasad i tego typu sprawy lecz jego słowa pokazały, że byłam w błędzie.
-Niech mi pani da słowo, że nie będzie pani uciekać w pracę od dręczących panią wspomnień.
Zaniemówiłam na cztery sekundy. On siedział spokojnie, patrząc na mnie uważnie z tym samym uśmiechem.
-Nie zamierzałam… to znaczy… nie chciałam, żeby pan pomyślał… nie proszę o wcześniejszy termin dlatego że…
-Nie powiedziałem tego. Proszę tylko, aby pani obiecała mi to, o co proszę.
-Dobrze, obiecuję.- powiedziałam, starając się, by mi uwierzył. On i tak wie swoje, pomyślałam, patrząc na jego nieodgadnioną twarz i oczy, którymi prześwietlał mnie zupełnie, jak dyrektor Dumbledore.
-A więc dobrze. Skoro złożyła pani obietnicę, zgadzam się na to, by zaczęła pani żyć samodzielnie i niezależnie, ale ostrzegam i z dobrego serca odradzam pakowanie się na głęboką wodę od pierwszego dnia.
Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Roześmiał się i zdjął w końcu ze mnie swoje spojrzenie, a mi od razu ulżyło. Przypomniał mi o regularnym stosowaniu zapisanych wcześniej leków, opowiedział pokrótce o paru innych zasadach i wreszcie pozwolił mi odejść, obserwując mnie zza swojego biurka już teraz li i jedynie życzliwie.
-Do widzenia i dziękuję za wszystko.- powiedziałam, naciskając klamkę, a on skinął głową.
-Mam nadzieję, że już więcej się nie zobaczymy.- dodał, kryjąc uśmiech a ja odpowiedziałam w tym samym tonie:
-Ja również.- i, otworzywszy drzwi, opuściłam jego gabinet, a potem szpital św. Munga.

Ani Hermiona ani Ron (Harry akurat przebywał na jakimś szkoleniu w Belfaście) nie byli zbytnio zadowoleni z decyzji podjętej przez Portera i Gillisa, chociaż cieszyło ich pozytywne orzeczenie o stanie mojego zdrowia. Długo musiałam przekonywać ich co do słuszności tej decyzji a także zapewniać o tym, że poradzę sobie i nie będę się zamęczać, więc dopiero cztery dni przed końcem mojego zwolnienia zabraliśmy się za szukanie mieszkania dla mnie.
W końcu udało nam się znaleźć korzystną, dość tanią ofertę i postanowiliśmy ją sprawdzić wspólnie: jeszcze tego samego dnia (a był to poniedziałek, 12 stycznia) dostaliśmy odpowiedź na nasz list i pojechaliśmy spotkać się z panią Dorian Madison, która była właścicielką „mieszkanka”, jak się wyraziła w zaproszeniu na rozmowę.
„Mieszkanko” okazało się całkiem sporym apartamentem w domu jednorodzinnym na Florence Alley 14. Ulica ta przylegała jednym bokiem do miejskiego parku a drugim- do tyłów ulicy Pokątnej, usytuowanie więc było bardzo dobre. Było tam cicho i prawie każdy dom otoczony był ogrodem, co zadowalało Hermioną, zaś umeblowanie wewnątrz było tak dogodne i piękne, że aż dziw brał Rona na myśl, że Dorian Madison chciała to sprzedać.
-Widzi pan, kupiłam to mieszkanie niedawno, jesienią zeszłego roku, ale dostałam korzystną ofertę wyjazdu na roczną wymianę prawniczą do Rosji i postanowiłam z niej skorzystać.- tłumaczyła z uśmiechem. Miała miłą, opaloną twarz i gęste, czarne włosy, spięte szylkretową klamrą. Mimo że wyglądała na dwadzieścia lat ze swoją nienaganną figurą i młodzieńczością ruchów, okazało się, że miała dwadzieścia siedem lat. Na dźwięk „ rocznej wymiany prawniczej” drgnęłam a Hermiona i Ron spojrzeli na mnie błyskawicznie. Dorian Madison udała jednak taktownie, że niczego nie zauważyła i, poczęstowawszy nas herbatą, przeszła do części oficjalnej.
-Cóż, nie ukrywam, że zależy mi na szybkiej sprzedaży mieszkania, przyjechałam do Londynu tylko na dwa tygodnie, żeby załatwić tę sprawę, jutro wieczorem wracam do Moskwy i następną wizytę w Londynie planuję na Wielkanoc, a do tego czasu… wiadomo. Państwo spadli mi jak z nieba, chciałam już zrezygnować.
-Rozumiem.- uśmiechnęłam się do niej. -Ile pani chciałaby za to mieszkanie?
Hermiona i Ron spojrzeli na mnie z lekkim zdziwieniem, ale zaraz potem uśmiechnęli się nieznacznie. Dorian odpowiedziała z niepewnym uśmiechem,:
-Wie pani, myślałam na początku o dwunastu tysiącach, ale jeśli to dla pani za drogo, to mogę obniżyć… widzę, że pani spodobało się to mieszkanie .
-Tak, spodobało mi się i mogę zapłacić dwanaście tysięcy, bylebym mogła wprowadzić się tu jak najszybciej.
-To żaden problem. Jak tylko wyjadę, może pani się przenieść, zostawiam wszystko tak, jak pani teraz widzi… na pewno jest pani zdecydowana?
-Tak, na pewno, muszę tylko pójść do banku i wypłacić tę sumę.
-To nie będzie konieczne, wydam dyspozycję, aby pozwolono pani przekazać pieniądze do mojej krypty. Wspaniale.- uśmiechnęła się z zadowoleniem. -To może spotkajmy się jutro w mojej kancelarii? Pracuję, a właściwie- pracowałam przy Dormatic Street, w tej pomarańczowej kamienicy vis a vis kościoła. Wynajęłam od stycznia kancelarię na rok Beatrice Rockson, właśnie wróciła z Halifaxu* po trzyletniej pracy w znanej firmie i szukała lokalu na założenie własnej kancelarii prawniczej…- mówiła Dorian, sięgając po swoją torebkę, a ja zmartwiałam na kanapie, patrząc na Hermionę, która była równie poruszona, jak ja. Beatrice Rockson… siostra niedoszłej narzeczonej Dracona… starsza siostra Terri… Nie miałam jednak czasu, by pomyśleć, bo Dorian właśnie wydobyła z torebki wizytówkę i podała mi ją, mówiąc: -Tu jest dokładny adres, jeszcze dziś skontaktuję się z Beatrice i poproszę ją o sporządzenie umowy.
-Tak, rozumiem.- wykrztusiłam, opanowując drżenie palców, którymi trzymałam uszko pięknej, śnieżnobiałej filiżanki z delikatnym, koralowym brzegiem. -Niech pani da mi znać, o której mam być w kancelarii… podpiszemy umowę.
-Dobrze, oczywiście, dam znać. Poproszę tylko pani adres.- Dorian wydobyła jeszcze długopis i kartkę. Podyktowałam jej potrzebne informacje, potem porozmawiałyśmy jeszcze chwilę na temat wymiany (nie miałam wyjścia: wyznałam jej, że miałam jechać do Szwecji lecz zataiłam powód rezygnacji) i pożegnałyśmy się.

-Mam chyba prawdziwego pecha.- powiedziałam do Hermiony i Rona, gdy wracaliśmy do domu. -Że też ta Dorian musiała wynająć kancelarię Beatrice Rockson! Na pewno się zorientuje, że to ja odbiłam narzeczonego jej siostrze, a wtedy Dorian może mi nie sprzedać tego mieszkania!
-Nie martw się, przecież to nie twoja wina, może jej siostra jest od niej mądrzejsza?- powiedział pocieszająco Ron.
-Nie wiem, nie znam jej, tylko słyszałam od kogoś, że pracowała w Halifaxie jako doradca w firmie Roll & Clarkson.
- Dorian wyraźnie cię zaaprobowała i nie wierzę, że zmieni zdanie tylko dlatego, że Draco zerwał pseudozaręczyny z drugą córką jej koleżanki.- żachnęła się Hermi. -To by było idiotyczne!
-Jak na razie, wszystko jest możliwe.- mruknęłam. -Sama zobacz, jak zachowuje się Lucjusz Malfoy, a Rocksonowie są drugą koterią po nich.
-Na mój gust, to za bardzo się nimi wszystkimi przejmujesz.- odezwał się Ron. -Malfoyowie nawet ręki ci nie podali, chociaż powinni byli, a Rocksonowie, jak dotąd, nie zniżyli się do ich poziomu. Żadne z nich nie jest godne tego, żebyś ty teraz się przejmowała. To mieszkanie będzie twoje i koniec!
Stało się faktycznie tak, jak mówił Ron, chociaż muszę przyznać, że obrót sprawy był niecodzienny.

W chwili, gdy za pięć dziewiąta przekroczyłam próg byłej kancelarii Dorian Madison i usiadłam w poczekalni, byłam niezwykle zdenerwowana. Przesadzasz, mówiłam sobie z naciskiem, nikt ci nic nie może zrobić, Dorian cię polubiła , ale bez rezultatu. Moje zdenerwowanie powiększyło się, gdy do poczekalni weszła uśmiechnięta Dorian. Uświadomiłam sobie, że szukam na jej twarzy jakichś objawów niechęci wobec mnie- przecież rozmawiała wczoraj z Beatrice, powinna już wiedzieć, kim jestem! - lecz nic takiego nie znalazłam. Była równie miła i grzeczna wobec mnie, jak poprzedniego dnia i trochę podniosło mnie to na duchu, gdy weszłyśmy do gabinetu Beatrice.
-Dzień dobry!- wysoka, dobrze zbudowana blondynka w jasnej szacie i wyraźnie w ciąży podniosła się zza orzechowego biurka i podeszła do nas z wyciągniętą serdecznie dłonią i uśmiechem, który wyglądał na szczery. -Miło mi, że znowu cię widzę, Dorian i miło mi poznać panią, panno Pears.- uścisnęła moją dłoń, nie zmieniając wyrazu twarzy. Na brodę Merlina ta kobieta wygląda, jakby autentycznie cieszyła się ze spotkania ze mną! Czy ja śnię? I nie zmiażdżyła mi ręki…! -Proszę, siadajcie, umowa już jest gotowa.- wskazała nam dwa fotele i podeszła do szafki po lewej stronie wysokiego, gotyckiego, przysłoniętego jasnoczerwoną storą okna, pytając: -Czego się napijecie? Herbata, kawa, coś zimnego? Osobiście polecam herbatę, mam oryginalną z Tajlandii, siostra mi przysłała, pojechała z matką na miesiąc do Bangkoku.
Pojechała z matką na miesiąc do Bangkoku? Myśli galopowały w mojej głowie, niczym stado rozpędzonych mustangów, a ja nie potrafiłam wydobyć się z tego chaosu. Co tu się, u diabła, dzieje?
-Poproszę kawę.- powiedziałam, odchrząknąwszy, a Dorian zażyczyła sobie herbaty. W kawie trucizny rozpuszczają się wolniej… Beatrice przyrządziła napoje w mgnieniu oka i podała nam w filiżankach z tej samej serii, jaką miałam okazję podziwiać wczoraj w mieszkaniu Dorian, tyle że z błękitnym brzeżkiem. Następnie usiadła w fotelu i wyjęła z szuflady trzy egzemplarze pięknie oprawionej umowy.
-Proszę, przeczytajcie, czy wszystko się zgadza i możemy podpisywać.
Prawdę mówiąc, nie mogłam się skupić na treści umowy. Litery skakały mi przed oczyma i cały czas starałam się obserwować spod oka Beatrice. Dziś wiem, że zachowywałam się prześmiesznie i ta panika była całkowicie bezsensowna, ale wówczas nie wiedziałam, czy mogę ufać siostrze Terri. Bądź co bądź, to Rocksonówna, jak na razie tylko Draco był wyjątkiem od reguły swojej rodziny…
-Wszystko się zgadza.- usłyszałam miły głos Dorian, więc podniosłam wzrok znad umowy. No nie, nawet nie przewróciłam ani jednej strony, pomyślałam, co za żenada, Marto, weź się garść! Uśmiechnęłam się do Beatrice, mimo że usta nie za bardzo chciały mnie słuchać i powiedziałam drżącym głosem:
-Tak, wszystko się zgadza.
-To wspaniale.- Beatrice uśmiechnęła się szeroko i, nie zwracając na mnie uwagi, podała nam dwa, eleganckie, gęsie pióra i przysunęła kałamarz w kształcie motyla. Kałamarz w kształcie motyla…? -Proszę, podpiszcie.
Złożyłyśmy podpisy na wszystkich trzech egzemplarzach, Beatrice podpisała się pod nami i schowała swój egzemplarz do szuflady.
-A więc, sprawy oficjalne mamy z głowy.- powiedziała wesoło. -Dolać wam czegoś?
-Nie, dziękuję, ja, prawdę mówiąc, powinnam się już zbierać.- Dorian uśmiechnęła się przepraszająco. -Nie dokończyłam pakowania i muszę jeszcze wpaść do Gringotta. Panno Pears, zostawiam je pani.- wyjęła z torebki klucze. -Od jutra może pani już tam zamieszkać, gdyby potrzebowała pani mojej pomocy czy jakichś informacji, proszę pisać pod ten adres.- wyjęła wizytówkę i pożyczonym od Beatrice piórem nakreśliła szybko rosyjski adres na jej odwrocie. -Jeszcze raz pani dziękuję za wszystko, pieniądze, tak, jak się umówiłyśmy, proszę przekazać do mojej krypty.
-To ja dziękuję.- uścisnęłam jej dłoń. -I udanej podróży, pani Madison.
-Dziękuję.- ucałowała mnie i następnie pożegnała się z Beatrice. -No, mam nadzieję, że niedługo się spotkamy, do widzenia!
-Do widzenia.
Jej obcasy zastukały na zewnątrz kamienicy aż wreszcie ich stuk znikł w oddali. Beatrice spojrzała na mnie jakby wyczekująco. O, nie!
-Ja właściwie…- zaczęłam, chcąc jak najszybciej wyjść lecz ona złapała mnie za rękę i przytrzymała. Z trudem ukryłam dreszcz. Usiadłam z powrotem, patrząc na nią nieomal ze strachem.
-Dlaczego tak się boisz?- zapytała, puszczając moją dłoń. -Jeśli myślisz, że będę cię traktować jak Malfoy tylko dlatego, że Terri nie została żoną Dracona, to możesz być spokojna. Nie mam zamiaru być twoim wrogiem, bo wiedziałam, że tak będzie.
Słuchałam jej, nie odrywając oczu od jej twarzy i mimowolnie czekając na pierwszy fałszywy ruch. Teraz przełknęłam ślinę i uznałam, że należy się odezwać.
-Skąd wiesz?
-Och, zorientowałam się po nazwisku, gdy Dorian przekazywała mi dane do aktu.- roześmiała się, opierając się wygodniej o fotel. W jej brązowych oczach nie było cienia tej nienawiści, którą widziałam za każdym niemalże razem w zimnych tęczówkach ojca Dracona i to uspokoiło mnie na razie. -Poza tym, widziałam cię kiedyś w Ministerstwie, czekałam na Terri, gdy była u ciebie, a ty potem wychodziłaś. Nie mogłabym cię nienawidzić, wiedząc, że Draco cię pokochał. Od początku wiedziałam, że to małżeństwo nie dojdzie do skutku, moja młodsza siostra, prawdę mówiąc, jest szalenie roztrzepana i niedojrzała, jak na swój wiek, zainteresowała się Draconem tylko dlatego, że był przystojny i pochodził z dobrej rodziny; gdyby był niżej urodzony, z pewnością ominęłaby go wzrokiem.
Zdziwienie rosło we mnie z każdą sekundą. Czy aby na pewno rozmawiam z siostrą Terri Rockson?? Z siostrą dziewczyny, która powinna mnie nie znosić? Beatrice kontynuowała tym samym tonem:
-Wiedziałam, że ona go nie uszczęśliwi, od początku czułam, że on jej nigdy nie pokocha, a za bardzo go szanowałam, żeby przykładać rękę do jego małżeństwa z moją siostrzyczką. Niestety, byłam w Halifaxie i niewiele mogłam zrobić, ale tego dnia przyjechałam na kilka dni do domu. Trafiłam akurat na „rodzinną kolację” z przyszłym zięciem, jak go nazywała moja mama. Kiedy go zobaczyłam, zrozumiałam, że nie mogę tego tak zostawić. Udało mi się porozmawiać z nim w cztery oczy, powiedział mi wtedy, że nie chce zranić Terri, ale jego serce jest już zajęte. Powiedział mi o tobie, powiedział mi też, że chyba go nie zauważasz i że nie wie, jak się do ciebie zbliżyć, zwłaszcza że zdaniem jego ojca, miałaś już kogoś. Wydawało mi się, że Lucjusz Malfoy się pomylił, bo nigdy nie widziałam cię z żadnym facetem i nie omieszkałam tego powiedzieć Draconowi. Był naprawdę zgnębiony a ta informacja dała mu nadzieję. Powiedziałam, żeby nie brał ślubu z Terri, bo to nie ma sensu i że powinien ułożyć sobie życie z kimś, kogo naprawdę kocha, że zasługuje na to, by wieść szczęśliwe życie. Nie zapomnę wyrazu jego oczu, kiedy to usłyszał: wyglądał, jakbym sprawiła mu wielką ulgę. Powiedział tylko: „dziękuję”, ale wiedziałam, że jego wdzięczność jest o wiele większa. Następnego dnia nasze rodziny poszły do restauracji uczcić zaręczyny. Mnie już wtedy nie było, bo dostałam pilne wezwanie do biura, ale w dwa dni później dostałam łzawy list mojej matki, opisujący, jak to Draco zerwał zaręczyny z jej biedną córeczką.
Siedziałam bez ruchu w fotelu, zagryzając wargi i mrugając powiekami. Beatrice zamilkła na chwilę. Potem mówiła dalej:
-Wiem, że już za późno na wszelkie słowa tego typu, ale chciałabym, abyś wiedziała, że od początku cieszyłaś się moją sympatią i że zawsze życzyłam tobie i Draconowi jak najlepiej. Skromna, wrażliwa, pracowita, sympatyczna dziewczyna, której jedyną przewiną jest fakt, że nie urodziła się w rodzinie czarodziejów; dziewczyna, którą pokochał Draco Malfoy… wybacz, ale dla mnie nie ma tu żadnego powodu, dla którego miałabym cię nienawidzić.
Otarłam łzy, które spłynęły mi po policzku. Nie wiem, co mnie tak poruszyło: czy słowa Beatrice, czy wspomnienie Dracona, czy też fakt, że traktowała mnie przyjaźnie, dość, że moja bariera ochronna znikła nagle a ja spojrzałam na Beatrice, pragnąc jej powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczyły te słowa. Nie byłam jednak w stanie wydobyć z siebie głosu. Beatrice wstała i podeszła do mnie. Kucnęła przede mną, co nie było zbyt łatwe, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdowała i położyła dłonie na moich ramionach.
-Mi też strasznie go brakuje.- powiedziała cicho. Zobaczyłam, że jej oczy też są wilgotne i nagle przestałam płakać, wpatrując się tylko w tę miłą, pełną szczerego żalu i bólu twarz. -Był wspaniałym człowiekiem a ty zasługiwałaś na jego miłość w pełni… o wiele bardziej od mojej siostry. Nie płacz, on by z pewnością tego nie chciał.
-Już nie płaczę.- powiedziałam, przełykając ślinę i uśmiechając się do niej. -I ty też nie płacz… myślę, że nie chciałby tego dla nas obydwu.
Roześmiała się przez łzy i przesunęła dłońmi po policzkach. Potem obie podniosłyśmy się i bez słowa padłyśmy sobie w ramiona.
-Dziękuję ci… pewnie nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wiele to dla mnie znaczy.- powiedziałam, gdy już odsunęłyśmy się od siebie. Beatrice podała mi dłoń.
-Nie ma za co, ja naprawdę się cieszę, że mogłam poznać osobę, którą kochał Draco, to dla mnie zaszczyt, Marto…- nagle roześmiała się i dodała: -Ojej, nawet nie zauważyłam, że mówię ci po imieniu, przepraszam…
-Ja też w międzyczasie przeszłam z tobą na „ty”.- uścisnęłam jej dłoń. -Może to całkiem dobry pomysł? Jestem Marta, miło mi.
-Beatrice. Mam nadzieję, że całkiem dobry początek przyjaźni.- w jej oczach rozbłysły jakieś iskierki. Poczułam gwałtownie, że ma rację: przyjaźń była doskonałym słowem na określenie tego, co byłam w stanie zaoferować tej niezwykłej kobiecie.
- - -
* Mam tu na myśli Halifax w Wielkiej Brytanii, w hrabstwie West Yorkshire, nie zaś Halifax kanadyjski.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 23.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:08

Witam panią! Dobrze, że znalazła pani czas tak rano, okazuje się, że potem nie miałbym dla pani więcej, niż piętnaście minut, przywieźli nam ciężko oddychającego chłopaka, nawdychał się za dużo aloesu górskiego.- Herakliusz Porter zamknął energicznie drzwi przestronnego, jasnego gabinetu i wskazał mi krzesło przed białym, niewielkim biurkiem. Większość pokoju zajmowały szafy z segregatorami i książkami, a także przeszklone gabloty z rozmaitymi fiolkami i słoikami. Gdyby nie fakt, że były puste, przypominałyby szafy w klasie od eliksirów w Hogwarcie.
-Przecież pan wie, że mam mnóstwo czasu, w końcu wysłał mnie pan na zwolnienie do czternastego.- odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. Uzdrowiciel uśmiechnął się przepraszająco i powiedział:
-No cóż, nie miałem wyjścia, pani przyjaciółka bardzo nalegała, a i nie ukrywam, że psycholog zalecał czas na odpoczynek i zwolnienie życiowego tempa. Muszę przyznać, że to był dobry pomysł, wygląda pani naprawdę świetnie w porównaniu z tym, jak wyglądała pani w dniu wyjścia ze szpitala. Nie chcę oczywiście być niemiły,- zastrzegł, siadając za biurkiem. -ale mam na myśli…
-Wiem, wiem.- uniosłam uspokajająco rękę. -Dobrze wiem, o co panu chodziło i zgadzam się z panem: czuję się o wiele lepiej.
-Nie miała pani żadnych ciężkich przeżyć podczas tych dwóch tygodni? Żadnych ataków duszności, stanów osłabienia, bólu głowy?- zapytał, przysuwając sobie moją kartę, którą musiał wcześniej przygotować.
-Nie.- odpowiedziałam natychmiast lecz po chwili poprawiłam: -To znaczy… były drobne incydenty, chwile głębszego wzruszenia… ale nie miałam żadnych takich objawów… leki zapisane przez prof. Gillisa naprawdę mnie podbudowały.
-Czyli zauważa pani znaczną poprawę?
-Tak, myślę, że tak
-No, dobrze.- odsunął od siebie kartę i spojrzał na mnie uważnie. Teraz dopiero się zacznie, przemknęło mi przez głowę. -A teraz niech mi pani szczerze powie, jak naprawdę pani się czuje? Bo to, że wygląda pani zdrowiej, nie oznacza, że wewnętrzny pani stan jest w równie dobrej kondycji.
-Wie pan, a jak mam się czuć po tym, co się stało?- powiedziałam po głębszym zastanowieniu się. - Jest mi ciężko, chociaż się staram, ale mam chwile, kiedy czuję, że nie dam rady, że brakuje mi siły… na szczęście, mam na kogo liczyć i dlatego mój stan się poprawia. Małymi krokami, ale się poprawia.
-Więc uważa pani, że nawrót choroby jest wykluczony?
-Ja się na tym nie znam,- uśmiechnęłam się blado. -to pan powinien oceniać… pewnie za jakiś czas wrócę całkowicie do siebie, na razie jestem na półmetku.
-Rozumiem. Co pani robiła przez ostatnie dwa tygodnie? Chodzi mi o to, jak spędziła pani ten czas.
-Niezbyt aktywnie, nie pozwolono mi przemęczać się w domu, więc zajęłam się trochę przeprowadzką… spacerowałam i generalnie… no… układałam sobie wszystko w głowie. Chciałabym już wrócić do pracy.
-O ile się nie mylę, jest pani prawnikiem, tak?- Herakliusz zerknął do karty, a ja potwierdziłam skinięciem głowy. -Myślę, że jak skończy się pani zwolnienie, to nie ma przeszkód do powrotu do pracy.
-Naprawdę?- zapytałam z nutą radości w głosie. Tak, sądzę, że to była jedna z tych rzeczy, które miałam nadzieję usłyszeć: że znowu mogę pracować… Porter przytaknął z uśmiechem.
-Naprawdę. Oczywiście, wszystko z rozsądkiem i pod jednym warunkiem: że nie zlekceważy pani żadnego złego samopoczucia, osłabienia organizmu czy zmęczenia. Pani organizm w ten sposób będzie sygnalizował, że należy zwolnić, przystanąć na chwilę i zignorowanie tego sygnału może mieć poważne konsekwencje. Myślę jednak, że nie muszę pani traktować jak dziecka i że będzie umiała pani zadbać o swoje zdrowie.
-Oczywiście, będę uważać.- obiecałam solennie.
-A co z mieszkaniem? Dobrze się mieszka pani z przyjaciółmi?
-Och, tak, oczywiście!- przytaknęłam gorliwie, zaskoczona nagłym zwrotem rozmowy. -Mieszkaliśmy już przedtem wspólnie… więc dogadujemy się.
-Nie przeszkadza pani to, że mieszka pani w liczniejszym gronie?
-Nie.- pokręciłam głową, chociaż coś mnie kujnęło w sercu, bowiem przypomniało mi się dom Dracona i tamten dzień, gdy podczas wyprowadzki natknęłam się na jego ojca. Herakliusz chyba dostrzegł jakąś zmianę na mojej twarzy, ale zinterpretował ją w inny sposób.
-To jasne, że jest pani trudno przyzwyczaić się na nowo… do nowego, hm, stylu życia, ale to było konieczne… na początku.
-Chciałabym się usamodzielnić.- powiedziałam cicho, przełykając ślinę. -Jestem już gotowa.
-Jeżeli o mnie chodzi, myślę, że to przede wszystkim kwestia zdrowia. Pani ogólny stan uległ szybkiej poprawie i to jest duży plus, pytanie tylko, czy nie ulegnie on pogorszeniu, gdy zostanie pani sama.
-Już przywykłam do myśli, że jestem sama, więc mieszkanie niczego już nie zmieni.- odpowiedziałam, patrząc na niego błagalnie. -Proszę mi pozwolić… potrzebuję tego.
Przyjrzał mi się uważnie, a potem powiedział:
-No cóż… ja wyrażam zgodę… ale dla pewności skieruję panią na wizytę do prof. Gillisa. Niech on podejmie ostateczną decyzję.
-Dziękuję.
Herakliusz spojrzał na mnie raz jeszcze i wypisał skierowanie. Miał równe, czytelne pismo, zupełnie inaczej, niż większość lekarzy mugolskich. Wrzucił je do kominka wraz z odrobiną proszku Fiuu, mówiąc najnormalniej w świecie: -Arnoldzie, wysyłam do ciebie pannę Pears.- a do mnie powiedział: -Proszę zgłosić się do pokoju numer pięćdziesiąt trzy na czwartym piętrze. Profesor Gillis powinien za pięć minut kończyć konsultację u pani Frapes. Na pewno panią przyjmie.
-Dobrze, dziękuję panu.- przełknęłam zaskoczenie jego postępowaniem i podałam mu rękę na pożegnanie. Uścisnął ją mocno i krótko, patrząc na mnie uważnie.
-Niech pani na siebie uważa, pani Marto.- powiedział. Skinęłam głową. Puścił moją dłoń i odprowadził mnie do drzwi. Na korytarzu rozeszliśmy się- on ruszył do pokoju uzdrowicieli, ja zaś w stronę windy, którą wjechałam piętro wyżej.
Bez problemu odnalazłam pokój z numerem 53. Do drzwi przyczepiona była tabliczka ze złoconymi literami, układającymi się w słowa:
ARNOLD GILLIS
psycholog

Zdążyłam je przeczytać, gdy usłyszałam jego życzliwy głos:
-Dzień dobry!
Odwróciłam się i uśmiechnęłam. Gillis szedł ku mnie szybko z drugiego końca korytarza, trzymając w dłoniach jakąś kartkę.
-Herakliusz właśnie mnie powiadomił, że zjawi się pani u mnie.- uniósł kartkę, w której rozpoznałam skierowanie od uzdrowiciela, otworzył gabinet i wskazał dłonią. -Zapraszam.
Jego gabinet niewiele różnił się od gabinetu Portera, poza tym, że wszystkie meble były w odcieniach brązu, a ściany miały orzeźwiający, jasnozielony kolor.
-Proszę poczekać moment, tylko wyjmę pani kartę.- przejechał przez pokój na obrotowym krześle w stronę regału z teczkami i segregatorami, by wrócić po kilku sekundach z właściwą dokumentacją. -A więc tak, pani Marta Pears, urodzona dwudziestego szóstego października, zamieszkała przy ulicy Wiscinson 21, pobyt w…
-Przepraszam, adres jest nieaktualny.- wtrąciłam się. Gillis podniósł wzrok i uniósł pióro, maczając je przedtem w kałamarzu.
-Czyżbym źle zapisał?
-Nie, nie… po prostu… już tam nie mieszkam. Na razie będę u przyjaciół, przy Gotta Howna 34, a potem zobaczę.- mówiłam, czując, że mój głos jest coraz cięższy. Po raz pierwszy wypowiedziałam na głos do kogoś obcego, że dom przy Wiscinson 21 nie jest moim domem… dziwne uczucie, zupełnie, jakby ktoś położył na twoich wyciągniętych dłoniach bardzo ciężką paczkę. -Właściwie, chciałam o tym z panem porozmawiać.
-Zaraz do tego przejdziemy, najpierw chciałbym się dowiedzieć, jak pani się czuje.
Rozpoczęła się następna seria pytań, podobnych do te, jakie zadawał Herakliusz. Odpowiadałam wyczerpująco i najwyraźniej zadowalająco, bo po niecałych pięciu minutach prof. Gillis wrócił do wspomnianego przeze mnie tematu.
-A więc, powiedziała pani, że chce pani porozmawiać ze mną o mieszkaniu, czy tak? Proszę mówić.
-Chciałam tylko zapytać, czy pana zdaniem… czy pana zdaniem mogłabym wcześniej zamieszkać osobno… bez przyjaciół. Nie ukrywam, że to bardzo mi pomogło- dodałam szybko, chociaż on nic nie powiedział. -, ale chciałabym jak najszybciej się usamodzielnić, wracam do pracy… rozumie pan, chciałabym teraz spróbować żyć całkowicie sama. Pan Porter nie miał żadnych zastrzeżeń, poza tym, że prosił, aby pan podjął ostateczną decyzję.
-Rozumiem.- pokiwał głową, namyślając się. -Jest pani pewna, że poradzi sobie pani? To będzie naprawdę duży krok, mimo że na pierwszy rzut oka tego nie widać.
-Tak, jestem pewna.
-Pani stan jest całkiem dobry w porównaniu z tym sprzed dwóch tygodni… sama pani twierdzi, że leki i czasowa izolacja pomogły, ja to widzę, więc myślę, że mogłaby pani spróbować… ale nie wcześniej, niż po powrocie ze zwolnienia lekarskiego.
-Tak, tak, to jasne.- potwierdziłam gorąco, czując coś na kształt ulgi. Gillis spojrzał na mnie i uśmiechnął się dziwnie:
-Tylko musi pani obiecać mi jedno.
-Co takiego?- zapytałam już zupełnie śmiało, sądząc, że zapewne poprosi mnie o uważanie na siebie, przestrzeganie zasad i tego typu sprawy lecz jego słowa pokazały, że byłam w błędzie.
-Niech mi pani da słowo, że nie będzie pani uciekać w pracę od dręczących panią wspomnień.
Zaniemówiłam na cztery sekundy. On siedział spokojnie, patrząc na mnie uważnie z tym samym uśmiechem.
-Nie zamierzałam… to znaczy… nie chciałam, żeby pan pomyślał… nie proszę o wcześniejszy termin dlatego że…
-Nie powiedziałem tego. Proszę tylko, aby pani obiecała mi to, o co proszę.
-Dobrze, obiecuję.- powiedziałam, starając się, by mi uwierzył. On i tak wie swoje, pomyślałam, patrząc na jego nieodgadnioną twarz i oczy, którymi prześwietlał mnie zupełnie, jak dyrektor Dumbledore.
-A więc dobrze. Skoro złożyła pani obietnicę, zgadzam się na to, by zaczęła pani żyć samodzielnie i niezależnie, ale ostrzegam i z dobrego serca odradzam pakowanie się na głęboką wodę od pierwszego dnia.
Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Roześmiał się i zdjął w końcu ze mnie swoje spojrzenie, a mi od razu ulżyło. Przypomniał mi o regularnym stosowaniu zapisanych wcześniej leków, opowiedział pokrótce o paru innych zasadach i wreszcie pozwolił mi odejść, obserwując mnie zza swojego biurka już teraz li i jedynie życzliwie.
-Do widzenia i dziękuję za wszystko.- powiedziałam, naciskając klamkę, a on skinął głową.
-Mam nadzieję, że już więcej się nie zobaczymy.- dodał, kryjąc uśmiech a ja odpowiedziałam w tym samym tonie:
-Ja również.- i, otworzywszy drzwi, opuściłam jego gabinet, a potem szpital św. Munga.

Ani Hermiona ani Ron (Harry akurat przebywał na jakimś szkoleniu w Belfaście) nie byli zbytnio zadowoleni z decyzji podjętej przez Portera i Gillisa, chociaż cieszyło ich pozytywne orzeczenie o stanie mojego zdrowia. Długo musiałam przekonywać ich co do słuszności tej decyzji a także zapewniać o tym, że poradzę sobie i nie będę się zamęczać, więc dopiero cztery dni przed końcem mojego zwolnienia zabraliśmy się za szukanie mieszkania dla mnie.
W końcu udało nam się znaleźć korzystną, dość tanią ofertę i postanowiliśmy ją sprawdzić wspólnie: jeszcze tego samego dnia (a był to poniedziałek, 12 stycznia) dostaliśmy odpowiedź na nasz list i pojechaliśmy spotkać się z panią Dorian Madison, która była właścicielką „mieszkanka”, jak się wyraziła w zaproszeniu na rozmowę.
„Mieszkanko” okazało się całkiem sporym apartamentem w domu jednorodzinnym na Florence Alley 14. Ulica ta przylegała jednym bokiem do miejskiego parku a drugim- do tyłów ulicy Pokątnej, usytuowanie więc było bardzo dobre. Było tam cicho i prawie każdy dom otoczony był ogrodem, co zadowalało Hermioną, zaś umeblowanie wewnątrz było tak dogodne i piękne, że aż dziw brał Rona na myśl, że Dorian Madison chciała to sprzedać.
-Widzi pan, kupiłam to mieszkanie niedawno, jesienią zeszłego roku, ale dostałam korzystną ofertę wyjazdu na roczną wymianę prawniczą do Rosji i postanowiłam z niej skorzystać.- tłumaczyła z uśmiechem. Miała miłą, opaloną twarz i gęste, czarne włosy, spięte szylkretową klamrą. Mimo że wyglądała na dwadzieścia lat ze swoją nienaganną figurą i młodzieńczością ruchów, okazało się, że miała dwadzieścia siedem lat. Na dźwięk „ rocznej wymiany prawniczej” drgnęłam a Hermiona i Ron spojrzeli na mnie błyskawicznie. Dorian Madison udała jednak taktownie, że niczego nie zauważyła i, poczęstowawszy nas herbatą, przeszła do części oficjalnej.
-Cóż, nie ukrywam, że zależy mi na szybkiej sprzedaży mieszkania, przyjechałam do Londynu tylko na dwa tygodnie, żeby załatwić tę sprawę, jutro wieczorem wracam do Moskwy i następną wizytę w Londynie planuję na Wielkanoc, a do tego czasu… wiadomo. Państwo spadli mi jak z nieba, chciałam już zrezygnować.
-Rozumiem.- uśmiechnęłam się do niej. -Ile pani chciałaby za to mieszkanie?
Hermiona i Ron spojrzeli na mnie z lekkim zdziwieniem, ale zaraz potem uśmiechnęli się nieznacznie. Dorian odpowiedziała z niepewnym uśmiechem,:
-Wie pani, myślałam na początku o dwunastu tysiącach, ale jeśli to dla pani za drogo, to mogę obniżyć… widzę, że pani spodobało się to mieszkanie .
-Tak, spodobało mi się i mogę zapłacić dwanaście tysięcy, bylebym mogła wprowadzić się tu jak najszybciej.
-To żaden problem. Jak tylko wyjadę, może pani się przenieść, zostawiam wszystko tak, jak pani teraz widzi… na pewno jest pani zdecydowana?
-Tak, na pewno, muszę tylko pójść do banku i wypłacić tę sumę.
-To nie będzie konieczne, wydam dyspozycję, aby pozwolono pani przekazać pieniądze do mojej krypty. Wspaniale.- uśmiechnęła się z zadowoleniem. -To może spotkajmy się jutro w mojej kancelarii? Pracuję, a właściwie- pracowałam przy Dormatic Street, w tej pomarańczowej kamienicy vis a vis kościoła. Wynajęłam od stycznia kancelarię na rok Beatrice Rockson, właśnie wróciła z Halifaxu* po trzyletniej pracy w znanej firmie i szukała lokalu na założenie własnej kancelarii prawniczej…- mówiła Dorian, sięgając po swoją torebkę, a ja zmartwiałam na kanapie, patrząc na Hermionę, która była równie poruszona, jak ja. Beatrice Rockson… siostra niedoszłej narzeczonej Dracona… starsza siostra Terri… Nie miałam jednak czasu, by pomyśleć, bo Dorian właśnie wydobyła z torebki wizytówkę i podała mi ją, mówiąc: -Tu jest dokładny adres, jeszcze dziś skontaktuję się z Beatrice i poproszę ją o sporządzenie umowy.
-Tak, rozumiem.- wykrztusiłam, opanowując drżenie palców, którymi trzymałam uszko pięknej, śnieżnobiałej filiżanki z delikatnym, koralowym brzegiem. -Niech pani da mi znać, o której mam być w kancelarii… podpiszemy umowę.
-Dobrze, oczywiście, dam znać. Poproszę tylko pani adres.- Dorian wydobyła jeszcze długopis i kartkę. Podyktowałam jej potrzebne informacje, potem porozmawiałyśmy jeszcze chwilę na temat wymiany (nie miałam wyjścia: wyznałam jej, że miałam jechać do Szwecji lecz zataiłam powód rezygnacji) i pożegnałyśmy się.

-Mam chyba prawdziwego pecha.- powiedziałam do Hermiony i Rona, gdy wracaliśmy do domu. -Że też ta Dorian musiała wynająć kancelarię Beatrice Rockson! Na pewno się zorientuje, że to ja odbiłam narzeczonego jej siostrze, a wtedy Dorian może mi nie sprzedać tego mieszkania!
-Nie martw się, przecież to nie twoja wina, może jej siostra jest od niej mądrzejsza?- powiedział pocieszająco Ron.
-Nie wiem, nie znam jej, tylko słyszałam od kogoś, że pracowała w Halifaxie jako doradca w firmie Roll & Clarkson.
- Dorian wyraźnie cię zaaprobowała i nie wierzę, że zmieni zdanie tylko dlatego, że Draco zerwał pseudozaręczyny z drugą córką jej koleżanki.- żachnęła się Hermi. -To by było idiotyczne!
-Jak na razie, wszystko jest możliwe.- mruknęłam. -Sama zobacz, jak zachowuje się Lucjusz Malfoy, a Rocksonowie są drugą koterią po nich.
-Na mój gust, to za bardzo się nimi wszystkimi przejmujesz.- odezwał się Ron. -Malfoyowie nawet ręki ci nie podali, chociaż powinni byli, a Rocksonowie, jak dotąd, nie zniżyli się do ich poziomu. Żadne z nich nie jest godne tego, żebyś ty teraz się przejmowała. To mieszkanie będzie twoje i koniec!
Stało się faktycznie tak, jak mówił Ron, chociaż muszę przyznać, że obrót sprawy był niecodzienny.

W chwili, gdy za pięć dziewiąta przekroczyłam próg byłej kancelarii Dorian Madison i usiadłam w poczekalni, byłam niezwykle zdenerwowana. Przesadzasz, mówiłam sobie z naciskiem, nikt ci nic nie może zrobić, Dorian cię polubiła , ale bez rezultatu. Moje zdenerwowanie powiększyło się, gdy do poczekalni weszła uśmiechnięta Dorian. Uświadomiłam sobie, że szukam na jej twarzy jakichś objawów niechęci wobec mnie- przecież rozmawiała wczoraj z Beatrice, powinna już wiedzieć, kim jestem! - lecz nic takiego nie znalazłam. Była równie miła i grzeczna wobec mnie, jak poprzedniego dnia i trochę podniosło mnie to na duchu, gdy weszłyśmy do gabinetu Beatrice.
-Dzień dobry!- wysoka, dobrze zbudowana blondynka w jasnej szacie i wyraźnie w ciąży podniosła się zza orzechowego biurka i podeszła do nas z wyciągniętą serdecznie dłonią i uśmiechem, który wyglądał na szczery. -Miło mi, że znowu cię widzę, Dorian i miło mi poznać panią, panno Pears.- uścisnęła moją dłoń, nie zmieniając wyrazu twarzy. Na brodę Merlina ta kobieta wygląda, jakby autentycznie cieszyła się ze spotkania ze mną! Czy ja śnię? I nie zmiażdżyła mi ręki…! -Proszę, siadajcie, umowa już jest gotowa.- wskazała nam dwa fotele i podeszła do szafki po lewej stronie wysokiego, gotyckiego, przysłoniętego jasnoczerwoną storą okna, pytając: -Czego się napijecie? Herbata, kawa, coś zimnego? Osobiście polecam herbatę, mam oryginalną z Tajlandii, siostra mi przysłała, pojechała z matką na miesiąc do Bangkoku.
Pojechała z matką na miesiąc do Bangkoku? Myśli galopowały w mojej głowie, niczym stado rozpędzonych mustangów, a ja nie potrafiłam wydobyć się z tego chaosu. Co tu się, u diabła, dzieje?
-Poproszę kawę.- powiedziałam, odchrząknąwszy, a Dorian zażyczyła sobie herbaty. W kawie trucizny rozpuszczają się wolniej… Beatrice przyrządziła napoje w mgnieniu oka i podała nam w filiżankach z tej samej serii, jaką miałam okazję podziwiać wczoraj w mieszkaniu Dorian, tyle że z błękitnym brzeżkiem. Następnie usiadła w fotelu i wyjęła z szuflady trzy egzemplarze pięknie oprawionej umowy.
-Proszę, przeczytajcie, czy wszystko się zgadza i możemy podpisywać.
Prawdę mówiąc, nie mogłam się skupić na treści umowy. Litery skakały mi przed oczyma i cały czas starałam się obserwować spod oka Beatrice. Dziś wiem, że zachowywałam się prześmiesznie i ta panika była całkowicie bezsensowna, ale wówczas nie wiedziałam, czy mogę ufać siostrze Terri. Bądź co bądź, to Rocksonówna, jak na razie tylko Draco był wyjątkiem od reguły swojej rodziny…
-Wszystko się zgadza.- usłyszałam miły głos Dorian, więc podniosłam wzrok znad umowy. No nie, nawet nie przewróciłam ani jednej strony, pomyślałam, co za żenada, Marto, weź się garść! Uśmiechnęłam się do Beatrice, mimo że usta nie za bardzo chciały mnie słuchać i powiedziałam drżącym głosem:
-Tak, wszystko się zgadza.
-To wspaniale.- Beatrice uśmiechnęła się szeroko i, nie zwracając na mnie uwagi, podała nam dwa, eleganckie, gęsie pióra i przysunęła kałamarz w kształcie motyla. Kałamarz w kształcie motyla…? -Proszę, podpiszcie.
Złożyłyśmy podpisy na wszystkich trzech egzemplarzach, Beatrice podpisała się pod nami i schowała swój egzemplarz do szuflady.
-A więc, sprawy oficjalne mamy z głowy.- powiedziała wesoło. -Dolać wam czegoś?
-Nie, dziękuję, ja, prawdę mówiąc, powinnam się już zbierać.- Dorian uśmiechnęła się przepraszająco. -Nie dokończyłam pakowania i muszę jeszcze wpaść do Gringotta. Panno Pears, zostawiam je pani.- wyjęła z torebki klucze. -Od jutra może pani już tam zamieszkać, gdyby potrzebowała pani mojej pomocy czy jakichś informacji, proszę pisać pod ten adres.- wyjęła wizytówkę i pożyczonym od Beatrice piórem nakreśliła szybko rosyjski adres na jej odwrocie. -Jeszcze raz pani dziękuję za wszystko, pieniądze, tak, jak się umówiłyśmy, proszę przekazać do mojej krypty.
-To ja dziękuję.- uścisnęłam jej dłoń. -I udanej podróży, pani Madison.
-Dziękuję.- ucałowała mnie i następnie pożegnała się z Beatrice. -No, mam nadzieję, że niedługo się spotkamy, do widzenia!
-Do widzenia.
Jej obcasy zastukały na zewnątrz kamienicy aż wreszcie ich stuk znikł w oddali. Beatrice spojrzała na mnie jakby wyczekująco. O, nie!
-Ja właściwie…- zaczęłam, chcąc jak najszybciej wyjść lecz ona złapała mnie za rękę i przytrzymała. Z trudem ukryłam dreszcz. Usiadłam z powrotem, patrząc na nią nieomal ze strachem.
-Dlaczego tak się boisz?- zapytała, puszczając moją dłoń. -Jeśli myślisz, że będę cię traktować jak Malfoy tylko dlatego, że Terri nie została żoną Dracona, to możesz być spokojna. Nie mam zamiaru być twoim wrogiem, bo wiedziałam, że tak będzie.
Słuchałam jej, nie odrywając oczu od jej twarzy i mimowolnie czekając na pierwszy fałszywy ruch. Teraz przełknęłam ślinę i uznałam, że należy się odezwać.
-Skąd wiesz?
-Och, zorientowałam się po nazwisku, gdy Dorian przekazywała mi dane do aktu.- roześmiała się, opierając się wygodniej o fotel. W jej brązowych oczach nie było cienia tej nienawiści, którą widziałam za każdym niemalże razem w zimnych tęczówkach ojca Dracona i to uspokoiło mnie na razie. -Poza tym, widziałam cię kiedyś w Ministerstwie, czekałam na Terri, gdy była u ciebie, a ty potem wychodziłaś. Nie mogłabym cię nienawidzić, wiedząc, że Draco cię pokochał. Od początku wiedziałam, że to małżeństwo nie dojdzie do skutku, moja młodsza siostra, prawdę mówiąc, jest szalenie roztrzepana i niedojrzała, jak na swój wiek, zainteresowała się Draconem tylko dlatego, że był przystojny i pochodził z dobrej rodziny; gdyby był niżej urodzony, z pewnością ominęłaby go wzrokiem.
Zdziwienie rosło we mnie z każdą sekundą. Czy aby na pewno rozmawiam z siostrą Terri Rockson?? Z siostrą dziewczyny, która powinna mnie nie znosić? Beatrice kontynuowała tym samym tonem:
-Wiedziałam, że ona go nie uszczęśliwi, od początku czułam, że on jej nigdy nie pokocha, a za bardzo go szanowałam, żeby przykładać rękę do jego małżeństwa z moją siostrzyczką. Niestety, byłam w Halifaxie i niewiele mogłam zrobić, ale tego dnia przyjechałam na kilka dni do domu. Trafiłam akurat na „rodzinną kolację” z przyszłym zięciem, jak go nazywała moja mama. Kiedy go zobaczyłam, zrozumiałam, że nie mogę tego tak zostawić. Udało mi się porozmawiać z nim w cztery oczy, powiedział mi wtedy, że nie chce zranić Terri, ale jego serce jest już zajęte. Powiedział mi o tobie, powiedział mi też, że chyba go nie zauważasz i że nie wie, jak się do ciebie zbliżyć, zwłaszcza że zdaniem jego ojca, miałaś już kogoś. Wydawało mi się, że Lucjusz Malfoy się pomylił, bo nigdy nie widziałam cię z żadnym facetem i nie omieszkałam tego powiedzieć Draconowi. Był naprawdę zgnębiony a ta informacja dała mu nadzieję. Powiedziałam, żeby nie brał ślubu z Terri, bo to nie ma sensu i że powinien ułożyć sobie życie z kimś, kogo naprawdę kocha, że zasługuje na to, by wieść szczęśliwe życie. Nie zapomnę wyrazu jego oczu, kiedy to usłyszał: wyglądał, jakbym sprawiła mu wielką ulgę. Powiedział tylko: „dziękuję”, ale wiedziałam, że jego wdzięczność jest o wiele większa. Następnego dnia nasze rodziny poszły do restauracji uczcić zaręczyny. Mnie już wtedy nie było, bo dostałam pilne wezwanie do biura, ale w dwa dni później dostałam łzawy list mojej matki, opisujący, jak to Draco zerwał zaręczyny z jej biedną córeczką.
Siedziałam bez ruchu w fotelu, zagryzając wargi i mrugając powiekami. Beatrice zamilkła na chwilę. Potem mówiła dalej:
-Wiem, że już za późno na wszelkie słowa tego typu, ale chciałabym, abyś wiedziała, że od początku cieszyłaś się moją sympatią i że zawsze życzyłam tobie i Draconowi jak najlepiej. Skromna, wrażliwa, pracowita, sympatyczna dziewczyna, której jedyną przewiną jest fakt, że nie urodziła się w rodzinie czarodziejów; dziewczyna, którą pokochał Draco Malfoy… wybacz, ale dla mnie nie ma tu żadnego powodu, dla którego miałabym cię nienawidzić.
Otarłam łzy, które spłynęły mi po policzku. Nie wiem, co mnie tak poruszyło: czy słowa Beatrice, czy wspomnienie Dracona, czy też fakt, że traktowała mnie przyjaźnie, dość, że moja bariera ochronna znikła nagle a ja spojrzałam na Beatrice, pragnąc jej powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczyły te słowa. Nie byłam jednak w stanie wydobyć z siebie głosu. Beatrice wstała i podeszła do mnie. Kucnęła przede mną, co nie było zbyt łatwe, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdowała i położyła dłonie na moich ramionach.
-Mi też strasznie go brakuje.- powiedziała cicho. Zobaczyłam, że jej oczy też są wilgotne i nagle przestałam płakać, wpatrując się tylko w tę miłą, pełną szczerego żalu i bólu twarz. -Był wspaniałym człowiekiem a ty zasługiwałaś na jego miłość w pełni… o wiele bardziej od mojej siostry. Nie płacz, on by z pewnością tego nie chciał.
-Już nie płaczę.- powiedziałam, przełykając ślinę i uśmiechając się do niej. -I ty też nie płacz… myślę, że nie chciałby tego dla nas obydwu.
Roześmiała się przez łzy i przesunęła dłońmi po policzkach. Potem obie podniosłyśmy się i bez słowa padłyśmy sobie w ramiona.
-Dziękuję ci… pewnie nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wiele to dla mnie znaczy.- powiedziałam, gdy już odsunęłyśmy się od siebie. Beatrice podała mi dłoń.
-Nie ma za co, ja naprawdę się cieszę, że mogłam poznać osobę, którą kochał Draco, to dla mnie zaszczyt, Marto…- nagle roześmiała się i dodała: -Ojej, nawet nie zauważyłam, że mówię ci po imieniu, przepraszam…
-Ja też w międzyczasie przeszłam z tobą na „ty”.- uścisnęłam jej dłoń. -Może to całkiem dobry pomysł? Jestem Marta, miło mi.
-Beatrice. Mam nadzieję, że całkiem dobry początek przyjaźni.- w jej oczach rozbłysły jakieś iskierki. Poczułam gwałtownie, że ma rację: przyjaźń była doskonałym słowem na określenie tego, co byłam w stanie zaoferować tej niezwykłej kobiecie.
- - -
* Mam tu na myśli Halifax w Wielkiej Brytanii, w hrabstwie West Yorkshire, nie zaś Halifax kanadyjski.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 22.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:07

-… tak, to bardzo interesujące, Arturze, ale może jednak dałbyś Hermionie chwilę odpoczynku? Ile można rozmawiać o faksie ?
-Nie, pani Weasley, to naprawdę…
-Nie denerwuj się, Molly, przecież wiesz…
-Hej, Ron, podaj zapałki, zgasły świeczki!
-Harry, sięgniesz? Leżą na kominku… dzięki, stary!

Bożonarodzeniowy obiad czasowo powinien mieć się ku końcowi, natomiast w praktyce trwał w najlepsze. Liczni goście napełnili solidnie powiększony dom wrzawą, jaką powinien tętnić każdy dom podczas Świąt.
Tata Rona, pan Artur Weasley, nieustannie zagadywał mnie lub Hermionę o mugolskiej sprzęty, jakie niedawno odkrył, ku irytacji swojej żony, która w przerwach między strofowaniem go dbała o nawiązanie przyjacielskich kontaktów z rodzicami Hermiony.
Starsi bracia Rona, Charlie i Bill generalnie rzecz biorąc, jedli albo opowiadali o swojej pracy.
Percy Weasley, który pracował w biurze Ministra Magii był chyba prócz mnie najmniej rozluźnioną osobą i rozmowa z nim dotyczyła głównie Bardzo Ważnych Spraw- na szczęście jednak, po dwóch godzinach spędzonych wśród tak wesołego towarzystwa, Percy stał się mniej sztywny i zaczął nawet zagadywać mnie na temat Ministerstwa.
Po mojej lewej stronie siedziała młodsza siostra Rona, Ginny, która okazała się naprawdę świetną, sympatyczną, dojrzałą i energiczną dziewczyną: szybko złapałyśmy wspólny język i to Ginny była właśnie osobą, z którą spędziłam najwięcej czasu podczas tego świątecznego obiadu.
Harry został wciągnięty do rozmowy przez Freda i George’a, bardzo sympatycznych i dowcipnych bliźniaków, których pamiętałam z pierwszego roku nauki w szkole.
Hermiona i Ron zaś… cóż, skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie promienieli tego dnia: widać było, że są bardzo szczęśliwi z tak udanego obiadu świątecznego i bardzo dbali, by wszyscy zapamiętali go w taki sposób.
Muszę przyznać, że choć nie byłam zbytnio usposobiona do świętowania, to był to zdecydowanie najmilszy sposób, w jaki mogłam spędzić Boże Narodzenie: wszyscy traktowali mnie, jak członka jednej, wielkiej rodziny i mimo, że widzieli, że mam na sobie czarną szatę, troszczyli się o to, bym chociaż na chwilę oderwała się od przygnębiających rozmyślań. Było więc pozornie pięknie: padał śnieg, w kominku było suto napalone, igły choinki wydzielały oszałamiający, subtelny zapach, komponujący się oryginalnie z bukietem zapachów potraw, jakimi zastawiony był stół, a ja byłam otoczona życzliwymi mi ludźmi.
Około szóstej wieczorem goście zaczęli się zbierać. Wszyscy zrobili się senni i rozleniwieni lecz wszyscy byli zadowoleni i właściwie odniosłam wrażenie, że gościna przeciągnęłaby się dłużej, gdyby nie to, że państwo Weasley wyrazili znienacka chęć powrotu, tłumacząc się długą drogą.
Niestety, nie dysponowaliśmy kominkiem podłączonym do sieci Fiuu, dlatego też biesiadnicy, zgromadzeni przy wigilijnym stole, musieli deportować się do Nory, co wcale nie było najłatwiejsze, biorąc pod uwagę pogodę. Tylko rodzice Hermiony nie mogli niestety skorzystać z tego luksusu i zostali odwiezieni przez swoją córkę oraz przyszłego zięcia do domu dwóch starszych ciotek Hermiony, mieszkających w bardzo eleganckiej dzielnicy londyńskiej.
Po ich powrocie sprzątnęliśmy salon. Potem moi przyjaciele kazali mi się ciepło ubrać, a następnie wyciągnęli mnie na dwór. Sądziłam, że idziemy na zimowy spacer i byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to, że w pewnym momencie skręcili całkowicie świadomie i ruszyli ulicą, która wiodła do majaczącej kilkaset stóp dalej bramy cmentarza Highgate.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wymieniłam tylko spojrzenie z Hermioną i poczułam się zupełnie tak, jakbym usłyszała: Tak ma być, tak jest dobrze. Co dopiero więc mogę powiedzieć o szoku, jaki przeżyłam kilka minut później, gdy przy grobie Dracona ujrzałam zgromadzonych wszystkich członków Zakonu, którzy zapalali znicze?
Zobaczyli nas i rozstąpili się, robiąc nam miejsce. Pani Weasley, stojąca z boku dojrzała nas i uśmiechnęła się do mnie ciepło, pokazując, byśmy podeszli. Za nią stał Albus Dumbledore, Severus Snape, a obok nich- Kingsley i młoda, nieznana mi dziewczyna.
-Dziękuję wam.- powiedziałam, ale wypadło to tak cicho, że usłyszeli mnie tylko Ron i Hermiona, którzy stali bezpośrednio za mną. Poczułem ich dłonie na swoich ramionach i uśmiechnęłam się, przygryzając wargi. Podeszłam do pani Weasley i stanęłam przodem do tablicy, rozświetlonej światłem kilkunastu czerwonych i żółtych lampek. Podniosłam różdżkę i wyczarowałam nią jeszcze jeden znicz i postawiłam go z cichym stukiem tuż przy ramie. Wyprostowawszy się, poczułam ciepłą, pulchną dłoń mamy Rona na swojej a w uchu zawibrował mi jej życzliwy głos:
-Tak ma być, tak jest dobrze.

-… nie, Ron, ja naprawdę uważam, że ona musi tam jechać! Nie może dać sobą pomiatać przez całe życie, na litość boską, to miała być jej rodzina!
-Hermiono, sama dobrze wiesz, że to tylko może pogorszyć sprawę! Oni jej nienawidzą, zrobią wszytko…
-… nieprawda, Marta mówiła, że Narcyza była po ich stronie!
-A co to da, czy ona jest, czy nie jest po ich stronie? W tym duecie to Malfoy ma najwięcej do powiedzenia, niestety!
-Ale… o, jesteś.- Hermiona urwała w pół słowa, odwracając się do mnie gwałtownie. -Właśnie, Marta, powiedz, kto z nas ma rację?
Było to na trzy dni przed Nowym Rokiem, w sobotnie przedpołudnie. Na dworze było mroźno, ale nie padał śnieg i często zza perłowej kurtyny nieba przebłyskiwały promienie słońca.
Ustaliliśmy, że tego dnia pojedziemy do domu Dracona (Hermiona wściekała się, ile razy wspomniałam to określenie i mówiła: To także TWÓJ dom i proszę cię bardzo, nie zapominaj o tym! ) i zabierzemy stamtąd resztę moich rzeczy. Poszłam się przebrać i przygotować, a w międzyczasie Hermiona i Ron czekali na dole na Harry’ego, który miał załatwić samochód z mugolskiej wypożyczalni.
-A o co chodzi?- zapytałam, kładąc torbę na kanapie i siadając, by założyć buty, chociaż czułam, że wiem, o co się przed chwilą kłócili. Rzeczywiście, nie pomyliłam się, bowiem Ron odpowiedział natychmiast:
-Hermi uważa, że powinnaś jechać do Wiltshire.
Poczułam, że przebiega mnie nieprzyjemny, zimny dreszcz na sam dźwięk nazwy dworu Malfoyów.
-Tak, Marta, powinnaś, on nie może cię wiecznie traktować, jak kogoś gorszego, masz swoje prawa…
-Wybacz, Hermi, ale ty chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz.- zaśmiałam się z goryczą. -Dla Lucjusza Malfoya pozostanę szlamą na całe życie i nic tego nie zmieni, więc nie ma co nawet marzyć o tym, że pozwoli mi nadal mieszkać w domu Dracona.
-To nie jest…- zaczęła Hermiona, ale przerwałam jej:
-Tak, wiem, to nie jest dom Dracona, ale tak się składa, że jest to dom państwa Lucjusza i Narcyzy Malfoy i ja nie mogę rościć sobie do niego żadnych praw, jako osoba niespokrewniona.
-Coo?- oboje, Hermiona i Ron, patrzyli na mnie teraz z niezrozumieniem.
-To, co słyszeliście.- zapięłam zamaszystym ruchem kozaka i wstałam. -Byłam w sądzie, sprawdziłam w księdze. Lucjusz i Narcyza są właścicielami tego domu. Draco tam mieszkał, ale nie było darowizny.
-A testament?- zapytał po chwili milczenia Ron.
-Nie ma.- potrząsnęłam głową. -A jeśli jakiś jest, to ja nic o tym nie wiem, może jest w Ministerstwie.
-Nie no, gdyby Draco sporządził testament, wiedziałabyś o tym, to na pewno.- Hermiona założyła ręce. -Cholera… czyli nie ma żadnej możliwości, żebyś mogła mieszkać w tym domu?
-Żadnej.- wzięłam głęboki oddech i wyjrzałam przez okno. -Myślę, że Draco był pewien, że nie wyrzucą mnie stamtąd… bo sądził, że jeśli zginie, to już po zawarciu małżeństwa ze mną.
-Nie. Nie można tego tak zostawić, co to jest, na smoczą krew, że mieszkasz z kimś i masz za niego wyjść, a kiedy on ginie, ty lądujesz na bruku!- powiedziała Hermiona z pasją. -To jest nienormalne!
-Wiem.- powiedziałam uspokajająco i podeszłam do niej. -Nie martw się, jakoś sobie poradzę… jeśli Lucjusz chce, żebym się stamtąd wyprowadziła przed końcem roku, to tak będzie. Nie mam zdrowia ani chęci, żeby się z nim kłócić.
-Wiesz, że popełniasz błąd?- zapytała Hermiona, zaciskając wargi w wąską linijkę. Otworzyłam usta, zaskoczona, ale nim zdążyłam odpowiedzieć, rozległ się klakson samochodu- znak, że Harry podjechał pod dom. Roześmiałam się więc bardzo sztucznie i, ruszając w stronę drzwi, poradziłam jej: -Nie zaciskaj tak warg, Hermiono, bo zaczynasz przypominać Minerwę McGonnagall.

-Dobrze, to w takim razie my jedziemy to zawieźć i wrócimy po to.- powiedziała Hermiona parę godzin później, gdy Ron i Harry zabierali parę kartonów książek, ciuchów i innych rzeczy. -Poradzisz sobie?
-Tak, jasne.- odpowiedziałam, nie podnosząc się znad kufra w swoim pokoju. Jeszcze chwila i usłyszałam trzask drzwi a potem zgrzyt silnika. Westchnęłam i wyprostowałam się.
Pokój, który wywarł na mnie tak silne wrażenie trzy miesiące temu, teraz zdawał mi się być całkowicie innym pomieszczeniem. Drewniane meble teraz wyglądały jakoś dziwnie obco, łagodna barwa ścian tchnęła zimnem i nawet widok z okna oplecionego teraz bezlistnymi łodygami bluszczu był mniej fascynujący. Wszystko wygląda tak, jak przed moim wprowadzeniem się , pomyślałam, rozglądając się, czy niczego nie przeoczyłam, a zarazem zupełnie, zupełnie inaczej. Może pomieszczenia zmieniają się wraz z ich właścicielem?
Powoli opuściłam dłonie na kufer i zamknęłam jego wieko. Nie oszukuj się, dobrze wiesz, że wszystko sprawdziłaś, a teraz wykorzystujesz każdy pretekst, by przedłużyć pobyt w tym pokoju, zanim odejdziesz stąd- tym razem na zawsze. Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko, a potem wyciągnęłam kufer na korytarz, zamknęłam uchylone okno i, nie oglądając się za siebie, wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi. Klucz proszę zdać w recepcji , przypomniało mi się zdanie, wypowiadane przed eleganckie panie w hotelach, w których bywałam czasami w dzieciństwie z rodzicami. Zabawne, ale t e n hotel był de facto kiedyś moim domem…
Zamknąwszy drzwi, oparłam się o nie i zamknęłam na chwilę oczy a potem otworzyłam je i rozejrzałam się, mówiąc sobie w duchu: tylko się nie rozklejaj . Ściany, drzwi do łazienki, bielone sufity, dywan i… Mój wzrok padł na klamkę pokoju Dracona. Jeszcze mam czas… mam prawo… , przemknęło mi przez głowę. Rozejrzałam się i bezszelestnie podeszłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę i weszłam do środka.
Muszę przyznać, że widok tego pokoju natychmiast mnie uspokoił. To był inny, lepszy świat: meble nie wyglądały obco, zakryte kapą łóżko nie sprawiało wrażenia wystawy w sklepie, a i światło słoneczne, wpadające do środka było jakby cieplejsze.
Może to dlatego tak mi tu dobrze, bo ten pokój jest pełen ciebie, Draco? zapytałam myślach, uśmiechając się i podchodząc do biurka. Kiedy usiadłam na krześle i położyłam dłonie na blacie, słońce rozjaśniło mocniej niebo i padło na parapet okienny. Czując niewysłowiony spokój, napływający do mojej duszy z każdą sekundą, oparłam brodę na splecionych dłoniach i zamknęłam oczy. Z mojego błogostanu wyrwał mnie kilka - kilkanaście minut później trzask drzwi i szybkie kroki na dole. Szukają mnie , pomyślałam i zawołałam:
-Tutaj jestem!
Kroki rozległy się na schodach a potem na korytarzu.
Odwróciłam się z uśmiechem na twarzy i znieruchomiałam w pół gestu. W drzwiach pokoju Dracona stał jego ojciec.

-Widzę, że mimo wszystko panoszysz się tu, jak na swoim.- wycedził, oddychając ciężko. Byłam sparaliżowania, bez skutku otwierałam usta i zamykałam, chcąc coś powiedzieć. Wreszcie zerwałam się zza biurka i stanęłam przed nim, wyprostowana i sztywna niczym w szkole przy tablicy.
-Właśnie… właśnie wychodziłam.- odpowiedziałam. Nie poznałam swojego głosu, taki był dziwnie schrypnięty i cichy. Nie ruszyłam się jednak z miejsca, bowiem wiedziałam, że to nie koniec. Spokojnie , pomyślałam i uniosłam głowę, chociaż jego spojrzenie już dawno by mnie zabiło, gdyby miało moc oczu bazyliszka. -Zresztą, musiał pan widzieć w korytarzu walizkę… nie minie piętnaście minut od powrotu moich przyjaciół, a zniknę stąd tak, jak pan sobie tego życzył… a nie, przepraszam, raczej: zażądał.
O, litości…! , jęknęłam w duchu a panika przeszła mnie od stóp do głów. Przeholowałam!
-Mniemam, że nie będziesz kwestionować moich praw do tego domu?- wygiął drwiąco wargi.
-Nie.- odpowiedziałam z nieznaną mi dotąd odwagą. -Ale niech pan nie kwestionuje moich.
Spojrzał na mnie z udanym zdziwieniem a potem roześmiał się szyderczo i zrobił parę kroków w moją stronę. Zauważyłam, że wcale nie jest tak wysoki, jak mi się to wydawało na początku, tylko wywiera takie wrażenie swoim zachowaniem. Teraz dzieliły nas już tylko cale podłogi i przepaść jego nienawiści.
-Ty nie masz żadnych praw do tego domu.- wyszeptał, zniżając nieco głowę. -Wynoś się stąd.
-Owszem, mam.- naprawdę nie mam pojęcia, skąd się wzięła we mnie ta odwaga, która wciąż nakazywała mi pozostać tam, gdzie jestem. -Byłabym pańską synową, gdyby…
-…Gdyby nie zginął przez ciebie?
-…Draco wciąż żył.- nie dałam się. -Postępuje pan wbrew jego woli, wyrzucając mnie stąd. Nie był pan dobrym ojcem dla niego i teraz, kiedy ma pan szansę to zmienić…
-Nie waż się tak do mnie mówić.- w jego głosie zaigrały niebezpieczne nutki.
-Bo co?- zapytałam, unosząc głowę tak, bym mogła spojrzeć mu w oczy. Nie bałam się. -Bo mnie pan uderzy? Znowu rzuci na mnie jakieś oszczerstwo? Bo zabić już nie masz kogo… zabiłeś wszystkich, których kochałam!- nieświadomie podniosłam głos i zrezygnowałam z formy per „pan”, rzucając się na niego z uniesionymi dłońmi. Nie wiem, co chciałam zrobić: prawdopodobnie nerwy i emocje wzięły nade mną górę i chciałam fizycznie dać im ujście, czara uczuć we mnie przelała się i nie panowałam nad sobą, bo w przeciwnym razie na pewno nie rzuciłabym się na Lucjusza Malfoya z pięściami. Chwycił mnie bardzo mocno za nadgarstki, wykręcając je w taki sposób, by uniemożliwić mi jakikolwiek ruch i przycisnął mnie do ściany.
-Jeszcze jedno słowo, a przysięgam, nie ręczę za siebie!- powiedział cichym, rwącym się głosem, choć jego twarz była spokojna, acz spięta. Patrzyłam na niego już nie z odwagi lecz właśnie z jej braku: nie byłam w stanie oderwać wzroku od jego rozjarzonych nienawiścią i gniewem oczu, od jego drgających szczęk, czułam, że jeszcze sekunda, a faktycznie straci nad sobą panowanie. Jego zaciśnięte na moich ramionach palce zadrgały niebezpiecznie blisko mojej szyi. Odetchnęłam powoli, chcąc, by skończył ze mną jak najszybciej, lecz w tej właśnie chwili drzwi pokoju otworzyły się po raz drugi i stanęli w nich Hermiona z Ronem i Harrym.
Widząc nas, zrobili ruch, jakby chcieli sięgnąć po różdżki lecz on opanował się szybciej: puścił mnie gwałtownie, poprawił szatę i bez słowa wyminął moich przyjaciół, nie patrząc na nich. W chwilę później głośny trzask drzwi obwieścił nam jego odejście i dopiero wtedy odważyliśmy się ruszyć i odezwać.
-Czego on chciał? Zrobił ci coś? Dlaczego się na ciebie rzucił?- zaczęli zadawać pytania jedno przez drugie, ale urwali, widząc, że oparłam głowę o ścianę i zamknęłam oczy.
-Hej… dobrze się czujesz?- usłyszałam zaniepokojony głos Hermiony, więc otworzyłam oczy i zrobiłam głęboki wdech.
-Tak, wszystko OK.- uśmiechnęłam się słabo. -To wszystko moja wina… niepotrzebnie dałam się wciągnąć w kłótnię.
-Ale co on tutaj w ogóle robił?
-Nie wiem. Siedziałam tu i czekałam na was, w pewnej chwili usłyszałam, że ktoś przyszedł i chodzi na dole, myślałam, że mnie szukacie, więc zawołałam no i okazało się, że to on… wywiązała się licytacja złośliwości, jeśli chodzi o dom a ja w pewnym momencie powiedziałam mu, że nie był dobrym ojcem dla Dracona…
-No i bardzo dobrze mu powiedziałaś!- zawołał Ron.
-Tak… tylko, że on się zdenerwował i zaczął mi grozić… a ja zapytałam, co mi zrobi… powiedziałam, że zabić mi już nikogo nie może, bo zabił wszystkich, których kochałam. To go naprawdę wyprowadziło z równowagi.
Po moich słowach zapadło parosekundowe milczenie.
-Chodź.- przerwała je Hermiona, obejmując mnie ramieniem. -Wracajmy… chyba, że nie chcesz jeszcze?
-Wracajmy.- potwierdziłam i, obejrzawszy się w tył, pokręciłam lekko głową. Przepraszam, Draco… nie udało się Ron i Harry wyszli za nami w milczeniu.

Minęło osiem dni. Wykorzystałam ten czas na dojście ze sobą do ładu i przygotowanie się do nowego życia, chociaż więcej w tym jest pięknie brzmiących słów, aniżeli prawdy. Szczerze mówiąc, głównie snułam się po domu, porządkowałam swoje rzeczy w kartonach (wbrew nieustannym namowom współlokatorów, nie chciałam ich rozpakowywać na razie) i chodziłam na długie spacery. Napisałam wcześniej, że zaczynał się kolejny etap mojego życia: nie miałam racji, a bynajmniej- wtedy tego tak nie postrzegałam. To raczej zawieszenie w próżni, gdzie tak samo daleki jest krok w przód, jak i w tył , myślałam.




5 stycznia moi przyjaciele wrócili do pracy, ja zaś miałam zwolnienie lekarskie przez pierwsze dwa tygodnie stycznia (Hermiona sprytnie to załatwiła, gdy ja byłam w szpitalu, przeczuwając widać - i słusznie- że będę protestować, jeśli zapyta mnie o zgodę), więc zostałam w domu. Z racji surowego zakazu robienia czegokolwiek w domu, postanowiłam wyjść do miasta, po raz pierwszy od wielu dni, i wysłać sowę do uzdrowiciela Portera.
Ulica Pokątna była pełna zgiełku i wrzawy, cechującej dzień powszedni po długim okresie wolnego. Wszyscy gdzieś spieszyli się i mieli mnóstwo spraw na głowie, a jeśli już zatrzymywali się, by z kimś porozmawiać, to krótko i zwięźle. Tylko ja nie musze się nigdzie spieszyć, pomyślałam z goryczą, mijając obojętnie wystawy sklepowe. Nagle zapragnęłam powrotu do mojego dawnego życia, do pracy, w której mogłam oderwać się wszystkiego. Bez namysłu skręciłam więc w lewo, mimo że Centrum Eylopa miałam o rzut kamieniem stąd i skierowałam się w stronę budynku Ministerstwa. Nie wiedziałam, po co to robię, ale z drugiej strony: czy zawsze trzeba robić to, co wszyscy i to, co nakazuje rozsądek? Nie… i chyba ostatnio jestem tego dobrym przykładem , pomyślałam, przekraczając próg olbrzymiego holu.
Muszę przyznać, że bałam się trochę tego, że będę wzbudzać jakieś zainteresowanie, że będę musiała wysłuchiwać jakiś kondolencji czy wydumanych pocieszeń, ale z ulgą stwierdziłam, że los oszczędził mi tego, przynajmniej tego dnia. Pierwszą znaną mi osobę spotkałam dopiero w swoim gabinecie, do którego udałam się bez jasno sprecyzowanego celu i trochę na ślepo. Była nią Carlota Rodriguez.
-O… dzień dobry!- zawołała ze zdumieniem, zamierając bez ruchu z miotełką do kurzu w dłoni koło regału z kodeksami na mój widok. -Pan Minister mówił chyba, że kończy pani urlop czternastego! Czyżbym źle zrozumiała?
-Tak, czternastego.- potwierdziłam, zamykając za sobą drzwi. -Przyszłam dziś tak sobie… nie miałam co robić.
Chyba coś w moim głosie sprawiło, że Carlota nagle ujęła się pod boki i cisnęła w kąt swoje zasady i rezerwę.
-Marnie z tobą, jak widzę.- raczej stwierdziła, niż spytała. Ukryłam twarz, pochylając się nad biurkiem i przysuwając sobie kupkę listów. Wiedziałam, że czujnie mnie obserwuje.
-Nie marnie, po prostu… nijako.- odpowiedziałam, siadając na krześle i, nadal unikając jej wzroku, wertując koperty. Nie wiem, dlaczego nagle poczułam, jakbym wróciła do rodzinnego domu, do mamy, której zawsze mogłam o wszystkim powiedzieć i która zawsze miała dla mnie dobre słowo… myślę, że to chyba narzucające się skojarzenie osobowości Carloty z moją mamą sprawiło, że nagle przestałam się trzymać w sobie, choć tak dobrze mi już szło. Przestałam wertować i spojrzałam na nią. Myślę, że tego się właśnie spodziewałam, bo usiadła koło mnie i powiedziała, splatając dłonie na kolanach:
-Chciałabym ci pomóc, ale wiem, że nie potrafię. Wierz mi, że jest mi naprawdę przykro z powodu tego, co się stało… nie mogę niestety przywrócić mu życia lecz zrobię, co tylko będę mogła, żebyś jakoś się z tym uporała.
-Naprawdę nieźle mi szło.- wyznałam szeptem, powstrzymując łzy. -Już było… całkiem dobrze… ale teraz… jeszcze do tego jego ojciec…
-Co z nim? Nie mów, że nadal prowadzicie ze sobą wojnę?
-Niestety… kazał mi wynieść się z domu do końca roku… wiem, że miał prawo, bo w końcu jest właścicielem i tak dalej, ale… to spadło tak nagle… moi przyjaciele nie chcieli mnie martwić, ale się wydało… w dodatku spotkałam go… i trochę nas poniosło.
-Poniosło?
-Myślę, że wyprowadziłam go z równowagi… byłam taka rozżalona… na szczęście, nic się nie stało, moi przyjaciele zjawili się w porę, chociaż wydaje mi się, że nie zrobiłby mi nic.
-Nie do wiary, jak niektórzy ludzie potrafią być zacięci, aż do choroby.- Carlota pokręciła z dezaprobatą głową. -Ten Malfoy… zawsze sprawiał na mnie wrażenie, że bardziej się stawia, aniżeli to warte, ale teraz widzę, że na dokładkę jest jeszcze zaślepiony nienawiścią… nie rozumiem, jak on mógł! Prawo, to jedno, ale miłość, to drugie! Przecież ty i jego syn, jego jedyny syn się kochaliście, mieszkaliście razem, pewnie wzięlibyście ślub…
-Wzięlibyśmy.- potwierdziłam, patrząc na swoją lewą dłoń. -Zaręczyliśmy się dzień wcześniej.
Carlota była najwyraźniej oszołomiona tą informacją, ale opanowała się w mgnieniu oka.
-Powiesz mi kiedyś, co tak naprawdę się stało?- zapytała cicho. -Słyszałam tylko, że zabili go śmierciożercy i wiem, że byłaś w szpitalu.
-Tak.- potwierdziłam i odchyliłam na moment głowę na oparcie fotela. Po krótkiej chwili kontynuowałam: -Wracaliśmy z kolacji u jego rodziców… zaatakowali nas śmierciożercy… chcieli zabić mnie, ale… Draco mnie zasłonił… zaklęcie trafiło w niego.
-Dlaczego?- zapytała, zakrywając dłonią usta. Nie patrząc na nią, wzruszyłam ramionami.
-Nie wiem, Carloto.
Nie mogłam przecież powiedzieć jej prawdy, bo to była tajemnica Zakonu, prawda?
Stukanie do drzwi wyrwało nas ze swoistego letargu. Zdążyłyśmy tylko spojrzeć na drzwi, gdy stanął w nich Minister Magii, Korneliusz Knot. Na mój widok zamarł ze zdziwienia, ale po chwili podszedł do mnie i podał mi dłoń, mówiąc:
-Panna Pears, cóż za niespodzianka! Cieszę się, że widzę panią całą i zdrową… jak się pani miewa?
-Dziękuję, lepiej.- odpowiedziałam, ściskając jego dłoń lecz na uśmiech nie zdobyłam się. Carlota za moimi plecami szybko zaczęła robić coś przy oknie.
-Nie spodziewałem się pani dzisiaj… sądziłem, że…- Minister spojrzał na mnie raz jeszcze i chyba przypomniał sobie o tym, co oznacza czarna szata, bo zaraz poczerwieniał lekko i zaczął mówić szybko cichym głosem: -Najmocniej przepraszam, wyrazy współczucia, pani Marto, to wielka strata… naprawdę, proszę mi wierzyć, że jest mi bardzo przykro…
-Dziękuję.- odpowiedziałam, pragnąc odzyskać już rękę z powrotem. Dziwne: mówił praktycznie te same słowa co Carlota, a jednak brzmiały one zupełnie inaczej, mniej… szczerze, bardziej grzecznościowo. Minister puścił w końcu moją dłoń i wyciągnął przed siebie teczkę z papierami.
-A skoro już panią mam pod ręką, to przekażę pani… to są dokumenty o najnowszej sprawie, wpłynęło oskarżenie, proszono mnie, abym przekazał…
-Dziękuję.- wzięłam od niego teczkę, czując, że jeśli będę musiała powiedzieć „dziękuję” po raz czwarty, to zrobię coś nieobliczalnego. Minister jednak nie wystawiał moich nerwów na próbę, ograniczył się tylko do zapytania, czy aby na pewno mogę pracować i opuścił mój gabinet, tłumacząc się spotkaniem u kogoś tam.
Kiedy wyszedł, odetchnęłyśmy z ulgą, Carlota i ja. Cóż, obecność naszego Ministra bywała czasami… denerwująca, delikatnie mówiąc.
-No tak… chyba lepiej będzie, jak stąd zniknę.- stwierdziłam i położyłam teczkę od Ministra na biurko. -Muszę jeszcze wysłać sowę do uzdrowiciela, zalecił mi wizytę, najwyższy czas.
-Naprawdę już lepiej się czujesz?- zapytała Carlota, przechodząc znowu ze mną na „ty”.
-Tak, biorę leki i… jest poprawa.- przytaknęłam. -Wiadomo, tu- dotknęłam klatki piersiowej. -rana się nigdy nie zagoi, ale psychicznie czuję się lepiej.
-Biedna jesteś.- pogłaskała mnie po ramieniu, patrząc na mnie swoimi smutnymi teraz oczyma. -Patrzę na ciebie i powinnam widzieć młodą, tryskającą energią, szczęśliwą, zdrową dziewczynę, a widzę zranioną, zrozpaczoną, przerażająco smutną kobietę. Jesteś cieniem samej siebie, a przecież masz dopiero niewiele ponad dwadzieścia lat.
-Dzięki, Carloto.- uśmiechnęłam się słabo, dotykając jej ciepłej, pewnej dłoni, z której emanowała jakaś siła. -Nie martw się o mnie… dojdę ze sobą jakoś do ładu, ale to potrwa. Do zobaczenia.
-Do zobaczenia.

Po wyjściu ze swojego gabinetu, zjechałam windą do sowiarni. Tam napisałam krótki list do pana Herakliusza Portera z prośbą o wyznaczenie mi wizyty a potem opuściłam Ministerstwo Magii. Nie miałam chęci wracać tak szybko, więc poszłam na długi spacer bocznymi uliczkami i wróciłam do domu okrężną drogą w porze obiadowej. Myślę, że świeże, mroźne powietrze i wiatr, który mimo wszystko porządnie dawał w kość mimo ochrony w postaci kamienic, nadały mi zdrowych rumieńców i poprawiły mój wygląd na tyle, że wzbudziło to zadowolenie i zdumienie w Hermionie, Ronie i Harrym.
-Wracasz do zdrowia.- stwierdzili z satysfakcją, a ja pokiwałam głową, uśmiechając się, chociaż moja dusza daleka była od ich radości.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 21.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:02

Stałam sztywno, jak wbita w ziemię. Byłam totalnie ogłuszona słowami Harry’ego i dłuższą chwilę zajęło mi zajęło mi oprzytomnienie.
-Do końca roku?- powtórzyłam, oddychając głęboko a Harry w odpowiedzi milcząco pokiwał głową. Przełknęłam ślinę, zagryzłam wargi i wolnym krokiem ruszyłam przed siebie. Harry szedł obok mnie, ale nie odzywał się, chyba wyczuwając, że nie jest to najlepszy moment na pocieszające słowa ani na dodawanie otuchy. Zresztą, żadne słowa nie mogłyby pocieszyć: wiedziałam doskonale, że Lucjusz Malfoy nie rzuca słów na wiatr i jeśli czegoś chce, to dostanie to za wszelką cenę.
Najpierw doprowadził do naszego rozstania, potem za jego sprawą odebrano mi rodziców, ciebie, a teraz także i miejsce, w którym mogłabym być szczęśliwa… nasz wspólny dom myślałam, przemierzając jedną ulicę za drugą i bezbłędnie wyłapując kierunki. Draco, jak to się stało, że twój ojciec i ty jesteście jak ogień i woda? Jak to możliwe, że ty mnie pokochałeś, a on znienawidził?
Blisko mnie rozległ się jakiś metaliczny szczęk. Wystraszyłam się, ale pawie natychmiast usłyszałam uspokajający ton Harry’ego:
-Przepraszam, to tylko klamka… jesteśmy.
Gwałtownie odrywając się od swoich rozmyślań, weszłam za nim do domu. Zdjęliśmy okrycia i buty w przedpokoju, nie zamieniając ze sobą ani jednego słowa czy spojrzenia, a potem poszliśmy do salonu, z którego dobiegał nas głos naszych współlokatorów.
-… dlatego myślę, że byłoby lepiej, gdybyśmy odwiedzili ich… o, jesteście już!- Hermiona z uradowaną miną zerwała się z kanapy i niemalże podbiegła do nas z promiennym uśmiechem. Zatrzymała się jednak po paru krokach, ze spojrzeniem utkwionym w naszych twarzach. Uśmiech znikł z jej twarzy, jakby ktoś starł go gąbką. -Co się stało? Oboje macie takie miny…
-Powiedziałem Marcie o Lucjuszu.
-Co? Harry, p…- zaczął Ron lecz urwał zaraz. Teraz całą trójka milczała a to milczenie ciążyło nieznośnie w powietrzu. Milczenie pełne winy…
-Więc do nowego roku mam się stamtąd wynieść, tak? Świetnie. Czegoś jeszcze zażądał?
Oboje, Hermiona i Ron potrząsnęli przecząco głowami.
-Ach, przedświąteczny przypływ łaskawości nawet dla szlam, tak?- nieświadomie podniosłam nieco głos. -Wyjątkowo szlachetne, jak na niego!
-Marta, nie przejmuj się tym, on na pewno powiedział to w złości, w pierwszej chwili, na pewno nie…- próbowała załagodzić sytuację Hermiona, ale pokręciłam głową, uciszając ją ręką.
-Nie, Hermiono, obie dobrze wiemy, jaki on jest naprawdę. Powiedział to, co myślał i co chciał powiedzieć, zapewne nazwał mnie szlamą i powiedział, że jestem dla nich kimś obcym? A nie, przepraszam,- rozpędzałam się, teraz na pół się histerycznie śmiejąc, na pół szlochając. -zapomniałam, że on lepiej traktuje obcych!
-Marta, uspokój się, nie wolno ci się denerwować.- Hermiona przytuliła mnie mocno do siebie, kiwając głową na Rona. -Ron zaraz poda ci herbatę z eliksirem uspokajającym nie pozwolimy, żebyś przez niego się wykończyła.
-Hermiona ma rację.- poparł ją stanowczo Harry. -Ojciec Dracona jest… jest zupełnie inny od niego. W głowie mi się nie mieści, jak można tak traktować ludzi, jak on traktuje ciebie, a już zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jego syn wybrał cię na żonę, ale to nie jest wystarczający powód, żebyś pierwszego dnia po wyjściu ze szpitala znowu zachorowała!
-Marta, my wiemy, że jest ci bardzo ciężko, ale zrobimy wszystko, żeby ci pomóc i żebyś czuła się jak najlepiej.- Hermiona usiadła ze mną na kanapie a Ron przyniósł mi w mgnieniu oka gorącą herbatę z cytryną i eliksirem, przez co napar miał intensywnie zielony kolor. -Wypij herbatę. To powinno na razie ci pomóc, zanim wykupimy dla ciebie leki. Pamiętaj, że nie powinnaś się denerwować i wzruszać, dopiero co wyszłaś ze szpitala.
Posłusznie zrobiłam, co mi kazano, chociaż w duszy wciąż byłam roztrzęsiona. Moi przyjaciele nie pozwolili mi jednak myśleć o tym, czego się właśnie dowiedziałam lecz, zjednoczywszy nad wyraz skutecznie siły, zmusili mnie do położenia się, a gdy już to zrobiłam, rychło zasnęłam i obudziłam się następnego dnia po nocy spędzonej w czarnej otchłani bez ani jednego snu.
Jeśli sądziłam, że wszystkie zaskakujące wieści mam za sobą, to następnego dnia okazało się, że byłam w poważnym błędzie; przy śniadaniu bowiem moi przyjaciele oznajmili mi coś, co wstrząsnęło mną z początku nie mniej, niż słowa Lucjusza Malfoya.
-Marto… uznaliśmy, że miło będzie, jeśli… jeśli spędzimy tegoroczne święta tutaj, u nas.- powiedziała Hermiona pomiędzy jednym łykiem porannej kawy a drugim. Uniosłam na nią nierozumiejące spojrzenie znad swojej filiżanki.
-Jak to, przecież o ile dobrze zrozumiałam, mieliście jechać do Nory?
-Mieliśmy, ale postanowiliśmy, że zrobimy inaczej.- powiedział dziarsko Ron. -Pomyśleliśmy, że będzie fajnie, jeśli urządzimy święta u nas… wiadomo, trzeba będzie trochę powiększyć salon, już mamy pozwolenie z Ministerstwa, ale moi rodzice uznali, że to fantastyczny pomysł.
-Twoi rodzice?- powtórzyłam a Ron w odpowiedzi pokiwał radośnie głową, dodając:
-No… bracia i siostra także…
-… no i moi rodzice.- dokończyła Hermiona, uśmiechając się do mnie. -Razem czternaście osób. Liczna gromadka, ale im więcej nas, tym weselej. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza?
Popatrzyłam na nich, nie mogąc wydobyć z siebie słowa, a potem zrozumiałam, skąd ta nagła zmiana planów. Otworzyłam buzię, żeby coś powiedzieć, jednakże Ron zawołał ostrzegawczo:
-Nawet o tym nie myśl. To jest doskonały pomysł!
-Ron ma rację.- dodali chórem Harry i Hermiona. Wszyscy troje uśmiechali się. Jakby było do czego!
-Słuchajcie, ja oczywiście nie mam prawa protestować, jako że jestem tutaj drugorzędną…
-Marta!- zabrzmiał pełen przygany głos Hermiony.
--… lokatorką, ale nie oczekujcie ode mnie, że…
-Że będziesz cieszyć się z tego, że chcemy spędzić wspólnie święta?- zapytał podchwytliwie Ron. Wzięłam głęboki oddech, wstałam i podeszłam do okna.
-Że bez słowa przejdę do porządku dziennego nad tym, że robicie to wszystko ze względu na mnie.- dokończyłam cicho. Odwróciłam się ku nim: wszyscy troje patrzyli na mnie ze zmarszczonymi brwiami. -Przecież wiem, że… zmieniliście plany, dlatego że… przeze mnie, przez to, co się stało… Wiem o tym i nie chcę wam zepsuć tych świąt przez to, że sama nie jestem w zbyt świątecznym nastroju.
-Daję słowo, potrafisz mnie zaskoczyć bardziej od Hermi, a to wielka sztuka.- oświadczył uroczyście Ron, unosząc dwa palce w górę. Widząc, że nie rozbawił mnie tym, westchnął i, porozumiawszy się z Hermioną spojrzeniem, kontynuował: -Jesteśmy przyjaciółmi, tak? No więc, przyjaciele nie zostawiają się w potrzebie… nie moglibyśmy spędzić tych świąt bez ciebie, to jasne! Wszyscy są bardzo zadowoleni, że będą mogli w końcu wpaść do nas na dłużej, nie ma o czym mówić!
-Ron, daję słowo, że jesteś najwspanialszym facetem, jakiego mogłam sobie znaleźć.- oświadczyła Hermiona w podobnym tonie, co poprzednio Ron i dodała stanowczo: -Popieram w stu procentach. Nikomu nie będzie przeszkadzało to, w jakim jesteś nastroju, bo wszyscy to rozumieją, wiedzą, jaka jest sytuacja. Nikt nie oczekuje od ciebie, żebyś śmiała się, cieszyła i świętowała, jak dawniej, ale na pewno nie chcemy zostawić cię samej.
-Popieram Hermionę i Rona.- dorzucił Harry tonem kończącym wszelką dyskusję.
Co w tej sytuacji zostało mi powiedzieć bądź zrobić? Pokonali mnie, jednym słowem. Pani narzeczony oddał za panią życie nie po to, żeby pani rozpaczała do końca życia, żeby pogrążyła się pani w apatii i bezradności. Zrobił to, bo panią bardzo kochał i z pewnością chciałby, żeby pani żyła dalej, starając się być szczęśliwą, dążącą do spełnienia marzeń kobietą. , usłyszałam w głowie głos prof. Gillisa i pomyślałam, że z czasem na pewno nauczę się na nowo żyć w taki sposób. Pytanie brzmiało: jak długo ta najtrudniejsza w moim życiu nauka potrwa?
Choć nikt nie wymagał ode mnie świątecznego świergotu, jak powiedziała Hermiona, poczucie wyobcowania w tym całym bożonarodzeniowym, ogarniającym prawie wszystko i prawie wszystkich rozgardiaszu nie chciało mnie opuścić ani na chwilę.
Krojąc pomarańcze, pomagając w przystrojeniu domu czy nawet w odśnieżaniu (tylko pięć minut, bo zaraz dostało mi się po głowie od wszystkich trojga lokatorów za „przemęczanie się”) miałam wrażenie, że jestem pół gościem, pół intruzem w czyimś domu. Rozsądek mi mówił, że nie powinnam tak myśleć lecz głos rozsądku nie był w tamtych dniach moim autorytetem.
Po południu poszliśmy wszyscy czworo wybrać choinkę. Wybór był wciąż spory. Zaśnieżone drzewka na tle roześmianych ludzi i ozdobionych girlandami oraz światełkami ulic wyglądały fantastycznie i nawet ja przez chwilę poddałam się urokowi chwili, ale tylko krótkiej chwili; zaraz bowiem wyobraziłam sobie, jak cudownie czułabym się, spacerując pomiędzy choinkami z Draconem , jak naradzalibyśmy się co do kupna najpiękniejszego okazu i obezwładniający żal chwycił mnie za gardło tak, że w oczach stanęły mi łzy. Nie, pomyślałam, opierając się o jedną z bardziej sędziwych choinek i zaciskając powieki, ile sił. Nie poradzę sobie z tym, nie mam siły… choć muszę ją mieć! Nie wolno mi o tym myśleć…

-Cicha noc, święta noc, pokój niesie ludziom wszem, a u żłóbka matka święta…- śpiewała uśmiechnięta kobieta, głaszcząc po głowie przytuloną do jej nóg dziewczynkę w wieku może siedmiu, ośmiu lat. W rogu pokoju stała oświetlona białymi lampkami choinka. Światełka i ogień na kominku odbijały się w błyszczącej powierzchni różnokolorowych bombek, wśród których prym wiodły czerwone i złote. Wszędzie pachniało igliwie…

Spojrzałam na Dracona i zobaczyłam, że klęka przede mną a w dłoni trzyma otwarte, aksamitne pudełeczko z pierścionkiem, w którego diamentowym oczku odbiły się pierwsze promienie słońca.
-Wyjdziesz za mnie?- zapytał cicho, patrząc mi prosto w oczy z półuśmiechem.


Zagryzłam wargi z całej siły i przycisnęłam dłoń do ust. Jakaś mijająca mnie kobieta z dzieckiem spojrzała na mnie ze współczuciem. Stałam, wciśnięta między gałęzie wielkiego świerku i, zamykając oczy, błagałam w myślach: Proszę cię, pomóż mi… dlaczego to spotkało właśnie mnie? Dlaczego teraz? Gdzie jesteście… mamo… Draco… błagam, pomóżcie mi!
-Marta?- usłyszałam zaniepokojony głos Hermiony gdzieś w pobliżu i drgnęłam. Wzięłam głęboki oddech i nakazałam sobie w duchu: Spokój, tylko spokój. -Gdzie jesteś? Marta?
-Tutaj!- zawołałam prawie niedrżącym głosem, ocierając szybko łzy dłonią i wychodząc zza choinki. -Spójrzcie, jaka piękna, ślicznie będzie wyglądała w salonie.
-Ach, tu jesteś… szukaliśmy cię.- Hermiona, Ron i Harry, stojący kilkanaście kroków dalej ujrzeli mnie i szybko do mnie podeszli. Chyba żadne z nich nie zauważyło w zapadającym z wolna zmroku śladów łez na moich policzkach , pomyślałam z nadzieją, robiąc dobrą minę, chociaż Harry dziwnie na mnie patrzył . -Tylko… czy nie jest odrobinę za duża?
-Nie wiem.- Ron zadarł wysoko głowę, oceniając wysokość drzewka. -Wydaje mi się, że może być o dziesięć cali za wysoka, ale to nie kłopot, Hermi, zmniejszysz ją i już…
-Tak, jak coś zrobić, to zawsze ja, prawda?- Hermiona spojrzała na niego z oburzeniem. -Wybij to sobie z głowy, Ronaldzie, sam się zajmiesz choinką, wystarczy, że ja przygotowuję cały obiad.
-Dobrze, dobrze, zrobię to, tylko już mi nie wypominaj, że nic nie robię.- zrezygnowany Ron wywrócił oczyma. -W takim razie idę poszukać sprzedawcy, zapytam go o cenę, a wy pilnujcie drzewka.
-Lepiej z tobą pójdę, nie umiesz się targować.- Hermiona pobiegła za nim, a Harry i ja zostaliśmy na warcie przy naszej choince.
-Co się dzieje?
-Co?- zwróciłam na niego idealnie zaskoczony wzrok. Harry nie dał się zwieść.
-Marta, nie udawaj. Widziałem, że odeszłaś na chwilę, jak szukaliśmy choinki…
-Bo zobaczyłam tę i chciałam się jej przyjrzeć z bliska!- skłamałam automatycznie. Harry spojrzał na mnie, zdziwiony, jakby chciał powiedzieć: „Ależ, co ty opowiadasz!” lecz nie zdążył swego zdziwienia wyrazić słowami, bo pojawili się nasi przyjaciele wraz ze sprzedawcą choinek, którego ochrypły, szczwany głos wmieszał się do naszej rozmowy:
-To ta choinka? No, całkiem ładny okaz, gratuluję wyboru! Siedem stóp, sześć cali, piękny świerk.
-Ile pan za niego chce?- zapytał Ron. Sprzedawca obrzucił go uważnym spojrzeniem a potem zlustrował każde z nas po kolei.
-No… jak dla państwa, to będzie siedemnaście galeonów.- powiedział po namyśle, wprawiając nas tym samym w lekkie oszołomienie. Ron obruszył się:
-Ależ… widziałem wczoraj choinki na targu, wszystkie były podobne do tej i kosztowały dziesięć galeonów!
-Tamte z targu, to ochłapy i choróbsko.- odpowiedział mu tamten tonem znawcy. Ron zamilkł z otwartą buzią, patrząc rozpaczliwie na nas. Harry stłumił śmiech.
-Może jednak dałoby się obniżyć trochę tę cenę?- zaproponowałam nieśmiało, patrząc na Rona. -Wie pan… w końcu jutro Boże Narodzenie… może chociaż piętnaście galeonów?
-Mowy nie ma.- sprzedawca pokręcił stanowczo głową, poprawiając sobie fachowo beret na głowie. -Wszyscy uciekają na targ, do tych oszustów, ode mnie nie chcą kupować, a tylko ja mam zdrowe drzewka, no trudno, różni ludzie są, ale ja nie będę kładł interesu!
-Dwanaście z doniczką.- zaryzykowała Hermiona, puszczając do mnie oko. Mężczyzna zezował w jej stronę i odpowiedział po krótkim wahaniu:
-Piętnaście.
-Z doniczką??- chciał koniecznie wiedzieć Ron a kupiec potwierdził. Wymieniliśmy się spojrzeniami.
-Bierzemy!- zawołała dziarsko Hermiona i wyjęła z kieszeni płaszcza portfel. -Ale musi nam pan pomóc w przetransportowaniu jej, mieszkamy tu niedaleko.

W końcu donieśliśmy jakoś naszą choinkę do domu, z wydatną pomocą brata sprzedawcy. Ustawiona w rogu salonu, koło okna, zasłoniętego śnieżnobiałą firanką, wyglądała pięknie już sama w sobie, a nadzwyczaj efektownie, gdy ją ustroiliśmy wspólnymi siłami (Ron zbił tylko jedną bombkę, gdy lewitował złocisty czubek z gwiazdą). Nastrój był tak szampański, że wzięliśmy sobie gorącej herbaty z malinami od mamy Rona i usiedliśmy przy choince, by trochę pogawędzić.
Około wpół do siódmej wyszłam na ganek i uniosłam głowę, patrząc w niebo i wdychając głęboko mroźne powietrze. Chyba będzie padać śnieg , stwierdziłam, obserwując czerwonawą barwę horyzontu oraz płatki śniegu, wolno opadające na chodnik na kształt koronkowego dywanu. Wieczór zapowiadał się dość pogodny. Poczułam, że krótka przechadzka dobrze mi zrobi… chciałam wrócić w jedno miejsce. Kiedy wróciłam na chwilę do domu, by powiadomić o tym przyjaciół, zobaczyłam, że w pokoju Hermiona i Ron całują się, siedząc na jednym fotelu, a Harry cichcem idzie na górę. Kiwnęłam na niego głową i powiedziałam szeptem:
-Wychodzę na krótki spacer.
-Ściemnia się.- podszedł do mnie i wyjrzał na dwór przez uchylone drzwi frontowe. -Może pójdę z tobą?
-Nie, dzięki, Harry, ale wolałabym przejść się sama. Wrócę niedługo.

Zawsze pociągało mnie coś w zimowych wieczorach i nocach: może urzekająca, migocąca biel nienaruszonego śniegu, czerwieniące się niebo, cisza i samotność… zawsze, budząc się w nocy i wyglądając na zaśnieżone pola i lasy z okna mojego pokoju w domu rodzinnym czułam coś, co mogłabym określić mianem zewu przygody i magii.
Nigdy jednak nie starczyło mi dość odwagi i fantazji, by wyjść naprzeciw tej zimowej, tajemniczej nocy i wszystkiemu, co ze sobą niosła.
Dzisiaj nie bałam się już, ale nie mam przekonania, że to ze względu na wiek, na pożegnanie z dziecinnymi lękami, które- bądź, co bądź- nastąpiło już dawno.
Szłam zaśnieżonymi ulicami i myślałam o minionym dniu, o domu, pełnym ciepła i miłości, o przyjaciołach, którzy byli przy mnie w każdej chwili. Chyba powinnam się cieszyć z tego, co mam i z tego, że żyję , pomyślałam, ale jeszcze nie teraz… za szybko to wszystko się stało. Tak, kwestią paru miesięcy było to, co innym zdarza się na przestrzeni całego ich życia… może właśnie tak miało być?
Dlaczego? Dlaczego w takim razie to mnie spotkało? Co Bóg chciał mi przez to powiedzieć i pokazać, co powinnam sobie uświadomić? Że szczęście nigdy nie trwa zbyt długo? Że nie można mieć wszystkiego i że największym skarbem jest życie?
A może , szepnął mi w głowie jakiś głos, może to, że noc jest po to, by nastał po niej dzień i byśmy mogli w pełni docenić jego wartość?
No dobrze, ale czy musiałam stracić właśnie ich? Dlaczego już, zanim…
Pośliznęłam się na oblodzonym chodniku i z trudem złapałam równowagę, chwytając się jakiegoś płotu. Kiedy już serce przestało mi bić jak oszalałe, usłyszałam jakiś ochrypły rechot w pobliżu.
-Trzeba uważać, tu zawsze jest ślisko, bo pani Fogger co roku skąpi na sól.- powiedział życzliwie jakiś człowiek, siedzący przy zamkniętym na cztery spusty sklepie. Siedział na stosie desek, jakie leżały pod otynkowaną ścianą i wyglądał co najmniej dziwacznie w skórzanym, znoszonym płaszczu, wymiętym kapeluszu oraz podartej szacie, której rąbek okrywał mu obute w kozaki nogi do kostek. W dłoni trzymał piersiówkę, z której co i rusz popijał sobie. Mimo że wyglądał na żebraka, w dodatku niezbyt trzeźwego, nie budził we mnie wstrętu czy oburzenia. Tylko to mogę powiedzieć na usprawiedliwienie tego, iż zatrzymałam się i nawet postąpiłam kilka kroków ku niemu.
-Kto to jest pani Fogger?- zapytałam, chociaż w sumie nie interesowało mnie to.
-Właścicielka.- powiedział, przełykając łyk tego, co miał w butelce i wskazał głową na zamknięty sklep. -Straszna jędza, ale ja ją lubię, bo ma kobiecina dobre serce i czasem mi pozwoli przycupnąć w cieple, jak mróz czy śnieg. Ostatnio się zrobiła kapryśna i nie patrzy na mnie tak przychylnie, jak zawsze no i skąpiradło z niej straszne. No cóż, ludzie mają swoje przywary, prawda?
-Prawda.- zgodziłam się. Mężczyzna spojrzał na mnie z ciekawością i odstawił piersiówkę na stos desek.
-A pani jakie ma?
-Przepraszam, nie rozumiem…?
-Jakie pani ma przywary, się pytam.
-Wie pan… nie roztrząsałam tego nigdy…- zastanowiłam się szczerze. -Myślę, że jestem czasami zbyt skryta, ale nie chcę innych obarczać swoimi problemami, chociaż wiem, że z reguły rozmowa mi pomaga. Niektórzy też mówią, że jestem zbyt honorowa i łagodna. Nie wiem, ci jeszcze mogłabym powiedzieć.
-Każdy chciałby być taki, jak pani.- powiedział, unosząc z uznaniem piersiówkę. -W dzisiejszych czasach zapomina się o honorze, wrażliwości i godności, dla wielu to są tylko puste słowa, znane im najczęściej z literatury, a przecież to są uczucia, jak każde inne, a może i ważniejsze. Wie pani, ja tam jestem świadom tego, że piję, czasem i narozrabiam, ludzie mówią, że brudny jestem i śmierdzę, ale to wcale nie tak. Ja tam wolę ze trzydzieści razy siebie, niż ich, bo na co im ta ich czystość, skoro nie pamiętają o najważniejszym? To już lepiej taki brudny, zapijaczony obdartus, jak ja. Ludzie są fałszywi i liczą się dla nich tylko pieniądze i nie mają zielonego pojęcia o tym, że w swoim zapięty na ostatni guzik życiu pogubili się kompletnie w tym, co ważne a co nie. Ja jestem szczery i zdaję sobie sprawę z moich wad, ale poza nimi nie mam się czego wstydzić, bo kochałem w życiu, miałem rodzinę, byłem całe życie uczciwy, pracowałem… a oni? Eee…- machnął ręką i pociągnął zdrowy łyk z piersiówki. -Ja tam zawsze mówię, żyj tak, byś nie miał czego się wstydzić i czego żałować. No, powie pani, mam rację, czy nie?
Zamyśliłam się na chwilę. Słowa tego prostego, jak sam o sobie mówił, żebraka uderzały we mnie i w moje serce, niczym w gong.
-Ma pan rację.
-No widzi pani. Jeśli wiemy, co jest dla nas najważniejsze, jeśli jest to dobre i staramy się, by tak zawsze było, to znak, że podążamy właściwą drogą. Wie pani, co nam wyznacza tę drogę? Myślę, że pani wie, tylko nie chce mi powiedzieć: to ja pani powiem. Miłość. Miłość jest najpiękniejszym darem od Boga i to ona wyznacza nam najlepszą drogę, jaką mogliśmy obrać. Życie to w ogóle wybór właściwej drogi.
Miłość jest najpiękniejszym darem od Boga i to ona wyznacza nam najlepszą drogę, jaką mogliśmy obrać. Uśmiechnęłam się lekko przez łzy, bo nagle znów stanęła mi przed oczyma twarz Draco i wzięłam głęboki oddech.
-Dziękuję.- powiedziałam cicho do żebraka. On spojrzał na mnie z najwyższym zdumieniem, ale nie powiedział nic, ja zaś wróciłam na oblodzony chodnik i ruszyłam dalej.



TUTAJ SPOCZYWA NASZ UKOCHANY SYN
DRACO MALFOY
 20.03.1980
† 5.12.2003


Stałam przed granitowym, łukowatym nagrobkiem i wolno, raz po razie odczytywałam każde słowo, każdą literę i cyfrę. Data śmierci była trochę przysłonięta płatkami czerwonych, teraz nieco zmarzniętych, lecz nadal pięknych róż, które przyniosłam tutaj z Harrym dzisiaj rano. Płatki śniegu lśniły na nich przez chwilę, a potem topniały i spływały. Wyciągnęłam dłoń i poprawiłam jedną z róż a potem, jakby nieświadomie, wyciągnęłam rękę trochę dalej i strzepałam z tablicy śnieżną czapę.

-Nie zapomnijcie kupić leków!- zawołała Hermiona z kuchni. Harry odkrzyknął:
-Spokojna głowa, o nic się nie martw!
Wyszliśmy na ulicę. Po chwili szliśmy słonecznym, zaśnieżonym trotuarem Pokątnej. Wszędzie były gromady czarodziejów, załatwiających ostatnie, przedświąteczne sprawunki. Wrzawa i dziecięcy śmiech mieszały się z dźwiękami starych, angielskich kolęd.
-Hermiona prosiła o brązowy cukier i trochę suszonych owoców.- powiedziałam, gdy minęliśmy cukiernię. Harry powiedział z roztargnieniem:
-Tak, tak.-
i nie cofnął się. Szłam więc dalej za nim, nie zastanawiając się, o co mu chodzi: doszłam zwyczajnie do wniosku, że chce najpierw załatwić coś innego, ale jego postępowanie przeszło moje oczekiwania, gdy skręciliśmy w cichą, wąską uliczkę i zatrzymaliśmy się pod zadaszonym straganikiem, który nosił nazwę „U YOANNY”. Bez słowa stanęłam pod jedną z kamienic i obserwowałam, jak Harry kupuje bukiet czerwonych, wyjątkowo dorodnych róż. Kiedy wrócił i podał mi go, zrozumiałam w jednej chwili. W milczeniu przejęłam od niego kwiaty, ograniczając się tylko do spojrzenia. Harry objął mnie ramieniem i poszliśmy dalej Cocker Street. Pięć minut później zatrzymaliśmy się znowu- tym razem, przed bramą cmentarza Highgate.
Odwróciłam się i spojrzałam na niego wyczekująco.
-Idź główną aleją prosto, skręć w prawo w drugą alejkę i idź nią, aż zobaczysz wielki, marmurowy pomnik anioła. Za nim jest krypta Malfoyów… znajdziesz.
-A ty?
-Idź sama.
Spojrzałam mu w oczy, jakbym chciała zapytać: „Jesteś tego pewien?”. Harry pokiwał nieznacznie głową, jakby potakująco.
-Poczekam na ciebie.
Wzięłam głęboki oddech, podeszłam do bramki i pchnęłam ją z cichym skrzypieniem. Jeszcze chwila i znalazłam się na głównej, wysypanej żwirem alei.


-Widzisz, Draco… idą święta… Londyn wygląda pięknie, jest taki zaśnieżony i migocący… mówiłam ci o tym rano, prawda? Nie odpowiadasz, ale wiem, że mnie słyszysz, wiem, że gdziekolwiek jesteś teraz, widzisz mnie i słyszysz mój głos, tak jak ja widziałam ciebie. Mówiłam ci, że nie mogę sobie wybaczyć tego, co się stało… nie mogę sobie wybaczyć, że zginąłeś przeze mnie… ale teraz rozumiem… rozumiem, że zginąłeś dla mnie. Widzisz… ktoś mi powiedział, że jeśli drogę wyznacza nam miłość, to jest to najlepsza droga, jaką mogliśmy podążać… i ty nią właśnie podążyłeś… miłość kazała ci zasłonić mnie i przyjąć na siebie tamto zaklęcie… teraz jestem tego świadoma i wiem, że zrobiłeś to dla mnie, chociaż wolałabym, żeby nigdy tak się nie stało i żebyś robił dla mnie inne rzeczy… Draco, pamiętasz… powiedziałeś, że nie pozwolisz mnie sobie odebrać, dopóki nie umrzesz… mówiłeś prawdę: nie pozwoliłeś. Dziękuję ci. Tak, pewnie wiesz, co teraz powiem, że strasznie mi cię brakuje i nie potrafię żyć normalnie… ale wiem, że nie chciałbyś, żebym płakała… zrobiłeś to, bym ja mogła żyć… więc zrobię to dla ciebie i… i postaram się… być szczęśliwa i żyć dalej… nie ma cię tu obok mnie, ale pamiętaj, że zawsze będziesz w moim sercu… powiedziałeś kiedyś, że prawdziwa miłość jest w stanie pokonać wszystko… uwierzę w to i będę się tym kierować. Kocham cię i nic ani nikt nigdy tego nie zmieni. Teraz ja ci to obiecuję.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 20.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 12:09

Wszystko wyglądało tak, jak zawsze, tak, jak przedtem: ten sam przedpokój, te same schody, prowadzące na piętro, ściany, sufity… a jednak miałam wrażenie, że nic nie jest na swoim miejscu, że wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Odłożyłam klucze na szafce w przedpokoju, w którym wciąż wisiały płaszcze oraz kurtki, moje i Dracona, zsunęłam buty i weszłam głębiej do mieszkania. Powietrze przesycone było odrobiną kurzu i zetlałym zapachem czegoś jeszcze… nie, nie myliłam się, to musiała być lawenda…
Zatrzymałam się przy schodach i położyłam dłoń na gałce, wieńczącej poręcz. Dokładnie w tym samym miejscu stałam tu tamtego wieczora, przytulona do niego, pamiętam, że dopiero kurant zegara przywrócił nas do realnego świata. Przełykając ślinę, ruszyłam schodami na górę.
Znalazłszy się na piętrze, machinalnie skierowałam się do swojego pokoju lecz gdy już miałam otworzyć drzwi, przemknęła mi przez głowę pewna myśl i cofnęłam palce. Podeszłam do drugich drzwi, znajdujących się na prawo i z biciem serca nacisnęłam klamkę, a one ustąpiły.
W pokoju Dracona byłam wielokrotnie, ale nigdy nie na tyle długo, by znać każdy szczegół jego wystroju. Był to pokój rozmiarami zbliżony do mojego, z oknem na równie piękny widok. Po lewej stronie okna stał regał z książkami oraz niedokładnie zamknięta szafa na ubrania, pod oknem drewniane biurko a pod ścianą po prawej stronie od wejścia łóżko, zakryte kremową kapą. Jedna połówka rudych zasłon była spięta posrebrzaną klamrą w kształcie słońca.
Wzięłam ją do ręki i zaczęłam machinalnie gładzić jej wypolerowaną powierzchnię. Im dłużej się jej przyglądałam, tym bardziej cichły we mnie wzburzone uczucia i pozostawał tylko spokój; to było niezwykłe uczucie. Po chwili puściłam ją i przeniosłam wzrok na szafę.
Jej dwa skrzydła były niedomknięte, bo coś tkwiło w szparze, coś granatowego, zwisającego luźno. Z drżeniem serca otworzyłam oba skrzydła i wyjęłam z niej ulubiony, ciemnogranatowy, wpadający niemalże w czerń golf Dracona. Skrzydła zamknęły się z cichym szumem, a ja wtuliłam twarz w miękką wełnę i poczułam silniejszą niż na dole nutę lawendy, a także ten drugi, nieznany mi bliżej zapach, który tak koił moje skołatane nerwy. Nie rozstając się z golfem, westchnęłam głęboko, stając w oknie. Czy często tak tu stałeś, patrząc na domy naprzeciwko i drzewo, które tak ci się podobało? , pomyślałam, wpatrując się w widok za zmarzniętą szybą, nie mrużąc oczu, które po chwili zaszły mi łzami. Tak, to drzewo zagląda do salonu państwa Radley, mówiłeś wesoło, gdy siedzieliśmy któregoś dnia na ganku, pijąc kawę. Nie zapomnę tego cichego, spokojnego wieczora, tych śpiewających gdzieś w ogrodzie cykad i woni maciejki, posadzonej pod oknami…
Po chwili odwróciłam się od okna i ogarnęłam spojrzeniem cały pokój. W ramionach wciąż trzymałam golf. Po chwili namysłu wciągnęłam go na siebie i skuliłam się w kłębek na łóżku Dracona, nie zdejmując nawet kapy. Golf wyglądał pewnie na mnie jak wełniana tunika i miał nieco za długie rękawy, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie: było mi w nim dobrze i ciepło.
Leżąc tak, widziałam biurko, odsłoniętą połówkę okna i stolik nocny, na którym stało jedno jedyne zdjęcie w tym pokoju: kiedy wzięłam je do ręki, zauważyłam, że to jest to samo zdjęcie, zrobione na koniec siódmej klasy po owutemach, które ja miałam przy sobie. Odstawiłam je ostrożnie na miejsce i oparłam głowę na zwiniętym łokciu, wdychając głęboko zapach, którym ciemna wełna była przesączona.
Nie wiem, czy naprawdę coś czułam, czy też tylko tak mi się wydawało, ale wtedy wierzyłam, że jestem blisko niego, tak blisko, jak to tylko możliwe. To widziałeś, leżąc w łóżku , myślałam. Czy nisko umieszczony, jasny sufit kojarzył ci się z baldachimem w dormitorium chłopców w Hogwarcie? O czym myślałeś, wstając rano i widząc powitalne promienie słońca, wpadające przez szybę do twojego pokoju? Zamknęłam oczy, ale i tym razem nie zobaczyłam twarzy Dracona; nie byłam jednak rozżalona z tego powodu, bowiem w jego pokoju, otulając się jego swetrem czułam, że teraz może usłyszeć wszystkie moje myśli lepiej, niż w moim pokoju na Gotta Howna, że teraz być może widzi, gdzie jestem, co robię, na co patrzę i o czym myślę, choć ja nie widzę jego. Paradoksalnie można powiedzieć, że po raz pierwszy od wielu dni poczułam się ukojona i spokojna, a także… szczęśliwa?
Długo tak leżałam, patrząc na jego meble oraz sprzęty i z każdą chwilą czułam się coraz bardziej bezpieczna i na swoim miejscu. Choć jego nie było już przy mnie, czułam każdą częścią ciała, że jestem na właściwej drodze, że to jest mój dom i że równowagę ducha mogę osiągnąć tylko tu, nigdzie więcej. Z tym miejscem wiązały się moje najlepsze wspomnienia… ale były też chwile niepokoju, jak na przykład tamtej, deszczowej nocy.
Był dżdżysty, ponury, jesienny piątek, kilka- kilkanaście dni po zebraniu w Antrim. Wróciłam z pracy później, niż zamierzałam i denerwowałam się tym, że nie wysłałam Draconowi sowy. Zbliżało się wpół do szóstej, a oboje mieliśmy być już o drugiej na miejscu, tylko że ja miałam strasznie ciężką rozprawę w sądzie i nijak nie mogłam się wyrwać przed końcem.
Jakby tego było mało, czułam się bardzo źle, bolała mnie głowa i byłam jakaś taka rozbita. Pogoda była fatalna: ciągle lało a w południe nad Londynem przetoczyła się taka burza, że zastanawiano się, czy nie będzie szkód. Na szczęście, nie trwała długo, ale unieruchomiono wszystkie kursy pocztowe i sieć Fiuu miała problemy ze świstoklikami.
Prawdę mówiąc, marzyłam tylko o tym, by napić się gorącej herbaty z cytryną z odrobiną odpowiedniego eliksiru, owinąć się szczelnie kocem i przytulić do Dracona, czytającego książkę przy kominku, rozkoszując się myślą o weekendzie.
Kiedy weszłam do domu, poczułam się, jakbym wszystkie złe, nieprzyjemne sprawy zostawiła za drzwiami w deszczu. Odetchnąwszy głęboko z radością, położyłam torbę i klucze na szafce, zsunęłam z ramion mokry płaszcz oraz zdjęłam buty i, poprawiając rękawy, zawołałam w głąb mieszkania:
-Już jestem!
Ponieważ odpowiedziało mi milczenie, przeszłam wszystkie pokoje na dole. Byłam jeszcze spokojna, bo płaszcz Dracona, w którym chodził do pracy, jak i jego teczka, były w przedpokoju tam, gdzie zwykle. Nie było go na dole, więc poszłam na górę, dobrze wiedząc, że jak się zaczyta albo zajmie czymś, to i huk armaty go nie wywoła.
-Draco?- pchnęłam uchylone drzwi od jego pokoju, ale ten był pusty i pogrążony w półmroku. Wszystko wyglądało jednak normalnie, tak, jak na dole i właśnie ta normalność dopiero zdenerwowała mnie na dobre. Przecież sama widziałam jego płaszcz i teczkę, czyli był w domu po pracy, myślałam gorączkowo, aż nagle, ni stąd ni zowąd, przypomniałam sobie rozmowę z prof. Snapem w noc po zebraniu. Co on mi wtedy powiedział? Że Dumbledore zrobi wszystko, byśmy oboje byli bezpieczni, ale…

-Może mi pan obiecać, że…- zaczęłam, ale urwałam, gdy w kuchni ponownie pojawił się Draco. Obrzucił nas spojrzeniem nieco zaniepokojonym.
-Przeszkadzam?- zatrzymał się pośrodku kuchni niepewnie, ale profesor Snape odpowiedział spokojnie, odwracając się:
-Skądże. Wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć. Panno Pears, moja odpowiedź brzmi: nie.

Moja odpowiedź brzmi: nie, moja odpowiedź brzmi: nie, kołatało mi się w głowie. W gardle poczułam suchość a przed oczyma zawirowały mi ciemne koła. Musiałam usiąść na łóżku Dracona, żeby nie zemdleć, bo zrobiło mi się potwornie słabo. Pochyliłam głowę do stóp, zaciskając zęby i błagając w myślach: proszę, niech to nie będzie znaczyło, że… proszę, niech on żyje, niech to wszystko okaże się tylko koszmarnym, głupim snem, proszę…
Kiedy poczułam się lepiej, wstałam ostrożnie i postarałam się ze wszystkich sił skupić. Skoro Draco wrócił z pracy, mógł iść najwyżej do miasta, do sklepu, wpaść do kogoś, coś załatwić, wszystko jedno. Na pewno dotąd już by wrócił - spojrzałam na zegarek- było za dziesięć szósta; przyjmując, że Draco wrócił do domu około drugiej, nie było go już od prawie czterech godzin. Cztery godziny… aż cztery.
Na brodę Merlina, co się mogło stać?, myślałam gorączkowo, przykładając dłoń do teraz rozpalonego czoła i rozglądając się po pokoju, szukając oznak jego obecności, kartki z informacją, czegokolwiek, co mogło mnie uspokoić. W domu wszystko jest w porządku, więc jeśli coś mu się stało, jeśli ktoś go napadł, to tylko na zewnątrz… śmierciożercy…
Nie, uspokój się, nakazałam sobie, opierając czoło o zimną ścianę i powstrzymując się od płaczu. Nie wiesz na pewno, co się stało, więc nie przyjmuj najgorszego scenariusza. Do diabła, musisz być silna! Co robi osoba silna na twoim miejscu? Na pewno nie wpada w histerię, tylko sprawdza, co się mogło stać, kontaktuje się z tymi, którzy widzieli po raz ostatni…
-Ministerstwo!- powiedziałam na głos to, co przyszło mi do głowy. Tak, tak, w ministerstwie na pewno czegoś się dowiem, myślałam, w pośpiechu narzucając na siebie mokry jeszcze płaszcz i opuszczając dom niemalże biegiem. Na najbliższym rogu zdeportowałam się do Ministerstwa, nie chcąc tracić czasu na chodzenie.
Jak tylko znalazłam się w potężnym holu, w którym teraz więcej było wychodzących, niż przychodzących, pobiegłam do pierwszej windy i wcisnęłam guzik z trójką. Na szczęście, byłam jedyną osobą w windzie, więc trwało to krócej, niż mogłam się spodziewać, ale i tak byłam zdenerwowana do ostatnich granic i co chwila powtarzałam w duchu: Szybciej! Gdy chłodny, żeński głos powiedział:
-Trzecie piętro, Departament Magicznych Wypadków i Katastrof, z Czarodziejskim Pogotowiem Ratunkowym, Kwaterą Główną Amnezjatorów i Komitetem Łagodzenia Mugoli. -
a drzwi windy rozsunęły się, wypadłam przez nie, jak z procy i ruszyłam szybkim krokiem szerokim, jasnym korytarzem, wyłożonym niebieskim dywanem. Mijałam po drodze wiele drzwi, opatrzonych tabliczkami, które mnie nie interesowały, aż w końcu dotarłam do Sekretariatu Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof.
Zapukałam do środka, nasłuchując w milczeniu odzewu. Serce waliło mi jak oszalałe. Zapukałam jeszcze raz: niestety, nikt z sekretariatu nie zareagował, natomiast z sąsiedniego pokoju, który był, jak głosiła tabliczka, Kwaterą Główną Amnezjatorów, wyszedł młody chłopak, ubrany w pomarańczową szatę z naszywką „Andrew Weber, amnezjator” i, spojrzawszy na mnie z zaciekawieniem, poinformował mnie:
-Nic to pani nie da, wszyscy skończyli pracę około drugiej.
-Wszyscy?- odwróciłam się gwałtownie w jego stronę, opuszczając bezradnie dłoń. -O drugiej, tak?
-Tak, mniej więcej.- potwierdził amnezjator. -Przed drugą wychodziłem do św. Munga, dostałem wezwanie, żeby zająć się parą oszołomionych mugoli i z sekretariatu wychodziła sprzątaczka oraz szef departamentu, pan Frederick Bode, a on zawsze wychodzi na końcu.
-Aha… dziękuję.- odpowiedziałam słabo, przełykając ślinę i opierając się o ścianę. Byłam w kropce i znowu robiło mi się niedobrze ze strachu.
-Przepraszam… pani na pewno dobrze się czuje?- Andrew Weber podszedł bliżej, patrząc na mnie z uwagą. -Nie chciałbym pani martwić, ale nie wygląda pani najlepiej, może napije się pani wody?
-Nie, nie… dziękuję, to zaraz przejdzie.- uśmiechnęłam się z trudem i wyminęłam go bez słowa, oddychając głęboko dla uspokojenia. Postanowiłam wrócić jak najszybciej do domu, bo tylko to wydawało mi się rozsądne.
Miałam wciąż nadzieję, że Draco nie wyszedł na długo i że szybko wróci, że po prostu gdzieś się zasiedział, ale wątła to była nadzieja, prawdę mówiąc, przy panice, jaka z wolna wpełzywała do każdego zakamarka mojej duszy. Opuściłam Ministerstwo na pół przytomna, serce zaczęło mi żwawiej bić przy domu, ale kiedy zastałam go pustym i niezmienionym od czasu mojego wyjścia, poczułam, że jestem bezsilna i bezradna.
Wstrząsały mną dreszcze, bo zmokłam w drodze powrotnej, głowa niemiłosiernie pulsowała a strach sprawiał, że było mi niedobrze. Żadne tłumaczenia, że na pewno zaraz wróci, że to tylko małe opóźnienie, że na pewno nie udał się gdzieś dalej bez mej wiedzy, nie pomagały: kręciłam się po domu, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, a za oknami deszcz rozpadał się na dobre i bardzo szybko przemienił w ulewę a potem burzę, o wiele gorszą od tej, jaka przetoczyła się nad miastem w południe.
Grzmiało, błyskało, wiatr wył, szarpiąc drzewami, bicze deszczu uderzały w szyby, a ja patrzyłam na to wszystko z sercem gardle. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, chodziłam z kąta w kąt, wyglądając co chwila przez okno i bijąc się z myślami. Tymczasem zrobiła się już siódma i zapadał zmrok, a jego wciąż nie było widać.
O jedenastej wieczorem załamałam się zupełnie. Nie było go od ośmiu godzin a ja nie zamierzałam dłużej czekać bezczynnie. Może postępuję źle i bez sensu, myślałam, zakładając płaszcz i kaptur, ale nie dam rady siedzieć dłużej w tym pustym domu, sam na sam z obawami. Postanowiłam udać się do jedynego miejsca, w którym jeszcze mogłam liczyć o tej porze na jakąkolwiek pomoc- do Kwatery Głównej Zakonu Feniksa, a właściwie- jego nowej siedziby. Liczyłam na to, że ktokolwiek będzie miał tam dyżur (a że ktoś będzie miał, tego byłam pewna: tej nocy Kingsley miał śledzić jednego z urzędników ministerialnych, który był podejrzany o zdradę, a skoro była akcja, był i dyżur w Kwaterze), będzie potrafił udzielić mi pomocy albo dodać tylko otuchy. Byłam pewna, że Draco nie wróci tej nocy, więc nie chciałam pętać się po domu, wpadając z sekundy na sekundę w coraz gorszy nastrój.
Dotarcie do nowej siedziby Zakonu w zamku Thornfield nastręczało o wiele więcej trudności, aniżeli do Kwatery na Grimmauld Place, zatem upłynęło sporo czasu i zmarnowałam sporo sił, zanim przekroczyłam próg Thornfield; kiedy jednak tam weszłam i ujrzałam światło w szczelinie pod drzwiami pokoju zebrań, wątła nadzieja odezwała się ponownie. Wzięłam głęboki oddech i podeszłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę i weszłam do pokoju.
Pokój, a właściwie- dawna jadalnia- był oświetlony pośrodku wielkim żyrandolem, zwisającym ze zdobionego płaskorzeźbami sufitu nad wielkim, owalnym, hebanowym stołem. Przy nim, na puszystym, ciemnozielonym, przetykanym białymi ornamentami dywanie stało kilkanaście wymyślnie rzeźbionych krzeseł.
Cztery okna z szerokimi parapetami, zarzuconymi puchatymi poduszkami w odcieniach zieleni, zasłonięte były szczelnie aksamitnymi, bordowymi kotarami.
W głębi pokoju, po lewej stronie, znajdowało się coś na kształt niszy, w której znajdował się li i jedynie staromodny sekretarzyk, takież krzesło oraz wielkie, zaniedbane pianino, na którym nikt od wielu lat nie grał.
W chwili, gdy przekroczyłam próg jadalni i chciałam zamknąć za sobą drzwi, z gabinetu wyszła nagle postać z różdżką gotową do ataku.
-Co ty tu robisz?- zapytał znajomy mi męski, pełen tajemniczych nut głos. Mężczyzna opuścił różdżkę i postąpił krok naprzód. Gdy znalazł się w kręgu światła, padającego z żyrandola, rozpoznałam go. -Co się stało, wiesz która jest godzina?
-Profesor Snape… przepraszam, ale ja…- zaczęłam nagle jąkać się, zupełnie, jakbym straciła rezon. Dopiero wtedy poczułam, jak naprawdę jestem zmęczona, fizycznie i psychicznie. Szukałam odpowiednich słów, ale nie mogłam znaleźć, więc powiedziałam po prostu: -Draco zniknął. Boję się, że coś mu się stało.
-Jak to, zniknął?- zapytał gwałtownie, podchodząc bliżej do mnie. Zlustrował mnie od stóp do głów. Zdaje się, że wyglądałam zgoła interesująco: zmęczona, przemoczona, brudna od błota i pocięta krzakami, przez które musiałam się przedrzeć, bo zobaczyłam jakiś dziwny błysk w jego oczach. -Siadaj, zdejmij płaszcz i opowiedz spokojnie, co się stało.- polecił, przysuwając mi krzesło.
Usiadłam na nim, nie zwracając uwagi kompletnie na to, w jakim byłam stanie, oddałam mu płaszcz, który powiesił nad kominkiem i zaczęłam opowiadać, że wróciłam później do domu a Dracona nie było, choć miał wrócić wcześniej, że jego płaszcz oraz teczka sugerowały, iż był w domu, że byłam w Ministerstwie, ale niczego się nie dowiedziałam i że czekałam na niego do jedenastej.
Kiedy skończyłam, prof. Snape podszedł w milczeniu do jednego z okien i jął wypatrywać czegoś przez uchyloną kotarę, choć nie wiem, co mógł dojrzeć w tej mrocznej, deszczowej nocy.
-Profesorze…- zaczęłam cicho, obawiając się, iż ucieka w milczenie przed moimi i swoimi podejrzeniami. Milczał, więc odchrząknęłam lekko i kontynuowałam niepewnym głosem: -Pamięta pan naszą rozmowę… tamtej nocy, po zebraniu?- wydawało mi się, że drgnął na dźwięk słowa „zebranie”. -Powiedział pan, że… że nie może mi pan dać gwarancji na to, że… że Draco… że Czarny Pan nie odkryje kłamstwa…
Wstałam, bo na nowo obudzone obawy przejęły nade mną kontrolę i podeszłam do niego. Stanęłam za jego plecami i, pocierając ramiona obleczone w mokrą, nieprzyjemnie zimną szatę, mówiłam dalej, już głośniej, aby jak najszybciej mieć to za sobą:
-Nie wiem, co się mogło stać, nie było go przez osiem godzin, boję się, że śmierciożercy go…
-Na pewno nic mu nie jest.- powiedział a ja zamilkłam, zaskoczona jego nagłym odezwaniem się. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mnie przenikliwie.
-Nic mu nie jest, on żyje, tego jestem pewien.- powtórzył a ja niemalże osłabłam z ulgi.
-Tak?- zapytałam głupio, zagryzając wargi i wpatrując się w niego z niedowierzaniem. -Skąd… skąd pan to wie?
-Zegar.- powiedział spokojnie. -Wisi nad tobą.
Rzeczywiście, kiedy odwróciłam się, zobaczyłam wiszący tuż nad drzwiami olbrzymi zegar ze wskazówkami, pokazującymi stan, w jakim znajdowali się członkowie Zakonu. Wiedziałam, że zegar został przeniesiony z Grimmauld Place do Thornfield, ale w nerwach kompletnie zapomniałam o nim i nie zwróciłam na niego uwagi.
-Ale jak…- zaczęłam i umilkłam, bo na własne oczy zobaczyłam nazwisko „Draco Malfoy” i wskazówkę, umieszczoną na „śmiertelnym niebezpieczeństwie”… na „śmiertelnym niebezpieczeństwie”, nie: „śmierci”…
-Dyrektor dodał jego nazwisko po zebraniu w Antrim. Od tego czasu wskazówka jest stale na tym samym miejscu.- usłyszałam jak przez mgłę głos prof. Snape’a. Odwróciłam się w jego stronę i chciałam na niego spojrzeć, ale nie mogłam, bo świat przed moimi oczyma był zamazany. Zamrugałam kilka razy. On udał, że nie widzi łez, spływających po moich policzkach i mówił dalej, z pozoru szorstkim, obojętnym głosem:
-Gdyby coś się stało, wiedzielibyśmy o tym. Nie musiałaś tutaj przychodzić, niepotrzebnie się zdenerwowałaś.
-To gdzie on jest w takim razie?- szepnęłam, przełykając kolejne łzy i siadając z powrotem na krześle. Oparłam czoło na dłoniach. -Dlaczego ja nic nie wiem?
Mój były opiekun nie odpowiedział: usłyszałam jego oddalające się kroki, ale nie miałam siły ruszyć się ani zapytać o cokolwiek. Wyrwałam się z tego swoistego letargu na dźwięk postawionej na blacie butelki. Uniosłam głowę. Severus Snape postawił przede mną niewielką, zieloną butelkę z etykietą „ELIKSIR USPOKAJAJĄCY”.
-Pij To powinno ci pomóc. Myślę, że powinnaś wrócić do domu. Jestem pewien, że Draco wróci niedługo, to na pewno nic groźnego a dla ciebie lepiej będzie, jak wrócisz do siebie i położysz się.
Jego spokojny, pewny ton oraz stanowczość, z jaką mówił, że Draco wróci, sprawiły, że posłusznie wstałam, ubrałam pelerynę i, wsunąwszy butelkę z eliksirem do kieszeni, ruszyłam machinalnie w stronę drzwi. W progu odwróciłam się i spojrzałam na niego, chcąc mu podziękować; on jednakże wyręczył mnie w tym, mówiąc:
-No, idź. Jest wpół do pierwszej, jeśli coś się stanie, powiadomię cię, nie ma jednak powodu do obaw póki co. Idź już!
Bez słowa pokiwałam głową i opuściłam Thornfield. Było bliżej drugiej, niż pierwszej, gdy znalazłam się we własnym domu, teraz pogrążonym w mroku i dziwnych cieniach, padających przez szyby i, niestety, nadal pustym. Nie wiało już i deszcz ustał, więc było cicho. Zdjęłam pelerynę i poszłam na górę. Nie miałam siły czuwać: wypiłam eliksir i położyłam się na łóżku, pozbywszy się tylko butów i owinąwszy się kraciastym kocem. Nie pamiętam, kiedy zasnęłam, ale gdy się obudziłam, przez odsłonięte szyby wpadał do pokoju słoneczny blask a zegar wskazywał dziesiątą.
Draco, pomyślałam, zdjęta nagłym lękiem, gdy przed oczyma przesunął mi się korowód scen z poprzedniego dnia. Zerwałam się błyskawicznie z łóżka, zrzucając z siebie koc i, pokonując zawroty głowy, trzymając się poręczy, zbiegłam na dół.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzałam, była czarna, niewielka walizka, stojąca przy schodach i przerzucona przez nią marynarka. Wzięłam głęboki oddech, bo nagle krew tak mi uderzyła do głowy, że przed oczyma zobaczyłam same plamy, i, oddychając równo, powoli przeszłam do kuchni, z której dobiegał cichy łoskot i subtelny zapach kawy.
Draco stał przy szafce i, przecierając dłonią oczy, drugą, uzbrojoną w różdżkę, podgrzewał imbryk z kawą. Obok stał jego ulubiony, biały, prosty kubek. Usłyszawszy skrzypnięcie progu, na którym stałam, spojrzał na mnie i uśmiechnął się powitalnie, choć ze zmęczeniem.
-O, cześć… myślałem, że jeszcze śpisz… toster znowu się zepsuł, musimy go dać do naprawy do Oll… co się stało?- urwał nagle, zapominając o tosterze i kawie i wpatrując się we mnie z niepokojem. Rzucił byle jak różdżkę na stół i szybko podszedł do mnie.
-Co się stało? Dlaczego tak na mnie patrzysz?- zaczął pytać zaniepokojonym tonem. -Marta, ty na pewno dobrze się czujesz?
-Gdzie byłeś?- zapytałam przez ściśnięte gardło, zaciskając dłonie w pięści. -Gdzieś ty był, Draco? Dlaczego nie wróciłeś na noc do domu?
-Ja… ależ przecież wysłałem ci wiadomość, że dostałem pilne wezwanie do Nottingham i że wrócę rano… wiem, wiem, miałem być około ósmej, ale to tylko dwie godziny…
-Byłeś… w Nottingham?- powtórzyłam, czując, że za chwilę nerwy mi puszczą. -Dostałeś wezwanie? I wysłałeś mi wiadomość?
-No… tak, po tej burzy było tyle zniszczeń, że potrzebowali dodatkowej ekipy, pisałem ci o tym… Marta, o co ci chodzi?- teraz był już bardzo zaniepokojony.
Oparłam się plecami o stół, bo zakręciło mi się w głowie i zaczęłam wolno i głęboko oddychać.
-Usiądź, jeśli ci słabo…- podsunął mi krzesło, ale nie chciałam, więc błyskawicznie nalał szklankę wody i podał mi. Wzięłam ją i natychmiast odstawiłam obok, a potem przytuliłam się do niego mocno, by bicie jego serca zagłuszyło moje i wymamrotałam w jego ramię:
-Proszę cię, nie wyjeżdżaj już tak nagle.

Tak… przymknęłam oczy i przywołałam ten zapach, jakim przesycona wtedy była kuchnia i jego koszula. Nie przyznałam się mu, co przeżyłam podczas jego nieobecności; dowiedziałam się natomiast, że kursy sów podczas burzy uległy znacznemu opóźnieniu a większość została w ogóle wstrzymana, co wyjaśniło brak jakiejkolwiek wiadomości od Dracona.
Myślę, że jednak wiedział o tym, gdzie byłam tamtej nocy i jak wiele nerwów mnie to kosztowało, bo któregoś dnia wrócił z pracy z malutkim bukietem świeżo zerwanych chabrów i podarował mi go, mówiąc: Jeśli kiedykolwiek jeszcze będziesz się o mnie martwiła, to przypomnij sobie te chabry i to, co ci powiedziałem, gdy się spotkaliśmy we wrześniu. Tak, pamiętam, że wtedy zapytałam, śmiejąc się: A dokładnie, o które słowa ci chodzi? a ty odpowiedziałeś: Że będę cię zawsze kochał i że nigdy cię nie zostawię, oczywiście.
Tak, Draco… pęczek chabrów leży wciąż, zasuszony, między kartami Kodeksu Prawa Magicznego, do którego najczęściej zaglądam… tylko że wiesz? Teraz myślę o nim bardzo intensywnie i to wcale nie pomaga…

Z zamyślenia wyrwało mnie stukanie do drzwi. Myślę, że musiałam przysnąć na chwilę, bo światło w pokoju zmieniło się: było ciemniej, niż dotąd i o wiele chłodniej, mimo że miałam na sobie golf.
Zaskoczona nagłym wyrwaniem ze snu, chwilę leżałam, aby uspokoić trzepotanie serca, a potem podniosłam się wolno do pozycji siedzącej, cały czas nasłuchując. Stukanie powtórzyło się.
Rozejrzałam się i, wyjąwszy różdżkę, wyszłam cicho z pokoju i zeszłam na dół. W chwili, gdy dochodziłam do drzwi, usłyszałam stłumiony głos, jakby ktoś mówił przez grubą tkaninę:
-Marta, wiem, że tam jesteś, proszę, otwórz. To ja, Harry!
Podbiegłam do drzwi i szybko je otworzyłam. Na progu rzeczywiście stał Harry, okutany szalem aż po czubek nosa- dopiero teraz zauważyłam, że na zewnątrz znowu pada śnieg- i przytupywał nogami dla rozgrzania.
-Wejdź.- powiedziałam szybko, przepuszczając go i odkładając wyjaśnienia na chwilę, gdy znajdziemy się w bardziej komfortowych warunkach. Bez słowa Harry zdjął płaszcz, szal oraz buty i bez słowa przeszedł za mną do kuchni. Dopiero tam uzmysłowiłam sobie, że Harry nie spuszcza ze mnie wzroku.
-Co…- zaczęłam, unosząc brwi i wtem mój wzrok padł na mój przyodziewek: golf Dracona. Tak, był niewątpliwie ciepły i przyjemny w dotyku, ale także stanowczo dla mnie za duży, w związku z czym wyglądał na mnie co najmniej dziwacznie. Spojrzałam na Harry’ego, nie wiedząc, co powiedzieć, a on tylko zagryzł wargi i odwrócił wzrok.
-Przyszedłem, bo… spodziewałem się, że tu możesz być…- powiedział, rozglądając się po kuchni i unikając mego spojrzenia. -Martwiliśmy się, że…
-Wszystko w porządku.- przerwałam mu cicho, podczas gdy wspomnienia nikły coraz bardziej we mgle. -Nie ma sprawy.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia. Przerwał ją Harry.
-Długo to byłaś… to znaczy…
Czego tak się boisz, Harry , pomyślałam, że będę snuć się po domu, niczym mara… że po raz kolejny sięgnę do kasetki z eliksirami? Cóż, kasetki nie było- wiedziałam o tym od uzdrowiciela, który powiedział mi, że zabrano ją do przebadania.
-Po prostu wróciłam.- szepnęłam, spoglądając na rękaw swetra i gładząc go nieświadomie dłonią. -Wróciłam do miejsca, gdzie spędziłam najlepsze chwile mojego życia… i chciałam pobyć trochę sama… w końcu to będzie druga ścieżka mojego życia.
Harry spojrzał na mnie w końcu i zrobił ruch, jakby chciał podejść i mnie przytulić, ale powstrzymał się w pół gestu. Opuścił rękę i zaproponował cicho:
-Wracajmy na kolację… chyba, że chcesz tu jeszcze trochę zostać…?
-Poczekaj chwilę.- powiedziałam i poszłam na górę. Tam ściągnęłam golf Dracona i odłożyłam go po chwili wahania do szafy. Przecież to mój dom , myślałam, mogę tu wrócić w każdej chwili . Jakże się myliłam!

-Marta, jest jeszcze coś, o czym nie wiesz.
Odwróciłam się ze zdziwieniem w jego stronę, wyjmując klucz z dziurki i sprawdzając machinalnie dłonią , czy drzwi są dobrze zamknięte. Podeszłam do niego. Zmarznięty śnieg zachrzęścił pod moimi butami. Harry patrzył na mnie nieco z góry- zawsze był ode mnie wyższy o jakieś dziesięć cali- i choć robiło się coraz ciemniej, ujrzałam na jego twarzy wyraźną niepewność i obawę.-No?- szepnęłam, czując już nieprzyjemne zimno w duchu. -Mów, Harry, cokolwiek to jest, lepiej będzie, jak powiesz mi to teraz. Mam też nadzieję, że to ostatnia rzecz, jaką przede mną ukrywacie.
Odwrócił na chwilę wzrok, potem spojrzał na dom, pod którym staliśmy i, zebrawszy się w sobie, powiedział cicho:
-Jego ojciec podszedł do nas po pogrzebie… i powiedział, że… no… delikatnie mówiąc, masz sobie wybić z głowy, że dostaniesz ten dom… i że masz go opuścić do końca roku.

[ 1 komentarz ]


 
Część 20.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 12:09

W
szystko wyglądało tak, jak zawsze, tak, jak przedtem: ten sam przedpokój, te same schody, prowadzące na piętro, ściany, sufity… a jednak miałam wrażenie, że nic nie jest na swoim miejscu, że wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Odłożyłam klucze na szafce w przedpokoju, w którym wciąż wisiały płaszcze oraz kurtki, moje i Dracona, zsunęłam buty i weszłam głębiej do mieszkania. Powietrze przesycone było odrobiną kurzu i zetlałym zapachem czegoś jeszcze… nie, nie myliłam się, to musiała być lawenda…
Zatrzymałam się przy schodach i położyłam dłoń na gałce, wieńczącej poręcz. Dokładnie w tym samym miejscu stałam tu tamtego wieczora, przytulona do niego, pamiętam, że dopiero kurant zegara przywrócił nas do realnego świata. Przełykając ślinę, ruszyłam schodami na górę.
Znalazłszy się na piętrze, machinalnie skierowałam się do swojego pokoju lecz gdy już miałam otworzyć drzwi, przemknęła mi przez głowę pewna myśl i cofnęłam palce. Podeszłam do drugich drzwi, znajdujących się na prawo i z biciem serca nacisnęłam klamkę, a one ustąpiły.
W pokoju Dracona byłam wielokrotnie, ale nigdy nie na tyle długo, by znać każdy szczegół jego wystroju. Był to pokój rozmiarami zbliżony do mojego, z oknem na równie piękny widok. Po lewej stronie okna stał regał z książkami oraz niedokładnie zamknięta szafa na ubrania, pod oknem drewniane biurko a pod ścianą po prawej stronie od wejścia łóżko, zakryte kremową kapą. Jedna połówka rudych zasłon była spięta posrebrzaną klamrą w kształcie słońca.
Wzięłam ją do ręki i zaczęłam machinalnie gładzić jej wypolerowaną powierzchnię. Im dłużej się jej przyglądałam, tym bardziej cichły we mnie wzburzone uczucia i pozostawał tylko spokój; to było niezwykłe uczucie. Po chwili puściłam ją i przeniosłam wzrok na szafę.
Jej dwa skrzydła były niedomknięte, bo coś tkwiło w szparze, coś granatowego, zwisającego luźno. Z drżeniem serca otworzyłam oba skrzydła i wyjęłam z niej ulubiony, ciemnogranatowy, wpadający niemalże w czerń golf Dracona. Skrzydła zamknęły się z cichym szumem, a ja wtuliłam twarz w miękką wełnę i poczułam silniejszą niż na dole nutę lawendy, a także ten drugi, nieznany mi bliżej zapach, który tak koił moje skołatane nerwy. Nie rozstając się z golfem, westchnęłam głęboko, stając w oknie. Czy często tak tu stałeś, patrząc na domy naprzeciwko i drzewo, które tak ci się podobało? , pomyślałam, wpatrując się w widok za zmarzniętą szybą, nie mrużąc oczu, które po chwili zaszły mi łzami. Tak, to drzewo zagląda do salonu państwa Radley, mówiłeś wesoło, gdy siedzieliśmy któregoś dnia na ganku, pijąc kawę. Nie zapomnę tego cichego, spokojnego wieczora, tych śpiewających gdzieś w ogrodzie cykad i woni maciejki, posadzonej pod oknami…
Po chwili odwróciłam się od okna i ogarnęłam spojrzeniem cały pokój. W ramionach wciąż trzymałam golf. Po chwili namysłu wciągnęłam go na siebie i skuliłam się w kłębek na łóżku Dracona, nie zdejmując nawet kapy. Golf wyglądał pewnie na mnie jak wełniana tunika i miał nieco za długie rękawy, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie: było mi w nim dobrze i ciepło.
Leżąc tak, widziałam biurko, odsłoniętą połówkę okna i stolik nocny, na którym stało jedno jedyne zdjęcie w tym pokoju: kiedy wzięłam je do ręki, zauważyłam, że to jest to samo zdjęcie, zrobione na koniec siódmej klasy po owutemach, które ja miałam przy sobie. Odstawiłam je ostrożnie na miejsce i oparłam głowę na zwiniętym łokciu, wdychając głęboko zapach, którym ciemna wełna była przesączona.
Nie wiem, czy naprawdę coś czułam, czy też tylko tak mi się wydawało, ale wtedy wierzyłam, że jestem blisko niego, tak blisko, jak to tylko możliwe. To widziałeś, leżąc w łóżku , myślałam. Czy nisko umieszczony, jasny sufit kojarzył ci się z baldachimem w dormitorium chłopców w Hogwarcie? O czym myślałeś, wstając rano i widząc powitalne promienie słońca, wpadające przez szybę do twojego pokoju? Zamknęłam oczy, ale i tym razem nie zobaczyłam twarzy Dracona; nie byłam jednak rozżalona z tego powodu, bowiem w jego pokoju, otulając się jego swetrem czułam, że teraz może usłyszeć wszystkie moje myśli lepiej, niż w moim pokoju na Gotta Howna, że teraz być może widzi, gdzie jestem, co robię, na co patrzę i o czym myślę, choć ja nie widzę jego. Paradoksalnie można powiedzieć, że po raz pierwszy od wielu dni poczułam się ukojona i spokojna, a także… szczęśliwa?
Długo tak leżałam, patrząc na jego meble oraz sprzęty i z każdą chwilą czułam się coraz bardziej bezpieczna i na swoim miejscu. Choć jego nie było już przy mnie, czułam każdą częścią ciała, że jestem na właściwej drodze, że to jest mój dom i że równowagę ducha mogę osiągnąć tylko tu, nigdzie więcej. Z tym miejscem wiązały się moje najlepsze wspomnienia… ale były też chwile niepokoju, jak na przykład tamtej, deszczowej nocy.
Był dżdżysty, ponury, jesienny piątek, kilka- kilkanaście dni po zebraniu w Antrim. Wróciłam z pracy później, niż zamierzałam i denerwowałam się tym, że nie wysłałam Draconowi sowy. Zbliżało się wpół do szóstej, a oboje mieliśmy być już o drugiej na miejscu, tylko że ja miałam strasznie ciężką rozprawę w sądzie i nijak nie mogłam się wyrwać przed końcem.
Jakby tego było mało, czułam się bardzo źle, bolała mnie głowa i byłam jakaś taka rozbita. Pogoda była fatalna: ciągle lało a w południe nad Londynem przetoczyła się taka burza, że zastanawiano się, czy nie będzie szkód. Na szczęście, nie trwała długo, ale unieruchomiono wszystkie kursy pocztowe i sieć Fiuu miała problemy ze świstoklikami.
Prawdę mówiąc, marzyłam tylko o tym, by napić się gorącej herbaty z cytryną z odrobiną odpowiedniego eliksiru, owinąć się szczelnie kocem i przytulić do Dracona, czytającego książkę przy kominku, rozkoszując się myślą o weekendzie.
Kiedy weszłam do domu, poczułam się, jakbym wszystkie złe, nieprzyjemne sprawy zostawiła za drzwiami w deszczu. Odetchnąwszy głęboko z radością, położyłam torbę i klucze na szafce, zsunęłam z ramion mokry płaszcz oraz zdjęłam buty i, poprawiając rękawy, zawołałam w głąb mieszkania:
-Już jestem!
Ponieważ odpowiedziało mi milczenie, przeszłam wszystkie pokoje na dole. Byłam jeszcze spokojna, bo płaszcz Dracona, w którym chodził do pracy, jak i jego teczka, były w przedpokoju tam, gdzie zwykle. Nie było go na dole, więc poszłam na górę, dobrze wiedząc, że jak się zaczyta albo zajmie czymś, to i huk armaty go nie wywoła.
-Draco?- pchnęłam uchylone drzwi od jego pokoju, ale ten był pusty i pogrążony w półmroku. Wszystko wyglądało jednak normalnie, tak, jak na dole i właśnie ta normalność dopiero zdenerwowała mnie na dobre. Przecież sama widziałam jego płaszcz i teczkę, czyli był w domu po pracy, myślałam gorączkowo, aż nagle, ni stąd ni zowąd, przypomniałam sobie rozmowę z prof. Snapem w noc po zebraniu. Co on mi wtedy powiedział? Że Dumbledore zrobi wszystko, byśmy oboje byli bezpieczni, ale…

-Może mi pan obiecać, że…- zaczęłam, ale urwałam, gdy w kuchni ponownie pojawił się Draco. Obrzucił nas spojrzeniem nieco zaniepokojonym.
-Przeszkadzam?- zatrzymał się pośrodku kuchni niepewnie, ale profesor Snape odpowiedział spokojnie, odwracając się:
-Skądże. Wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć. Panno Pears, moja odpowiedź brzmi: nie.

Moja odpowiedź brzmi: nie, moja odpowiedź brzmi: nie, kołatało mi się w głowie. W gardle poczułam suchość a przed oczyma zawirowały mi ciemne koła. Musiałam usiąść na łóżku Dracona, żeby nie zemdleć, bo zrobiło mi się potwornie słabo. Pochyliłam głowę do stóp, zaciskając zęby i błagając w myślach: proszę, niech to nie będzie znaczyło, że… proszę, niech on żyje, niech to wszystko okaże się tylko koszmarnym, głupim snem, proszę…
Kiedy poczułam się lepiej, wstałam ostrożnie i postarałam się ze wszystkich sił skupić. Skoro Draco wrócił z pracy, mógł iść najwyżej do miasta, do sklepu, wpaść do kogoś, coś załatwić, wszystko jedno. Na pewno dotąd już by wrócił - spojrzałam na zegarek- było za dziesięć szósta; przyjmując, że Draco wrócił do domu około drugiej, nie było go już od prawie czterech godzin. Cztery godziny… aż cztery.
Na brodę Merlina, co się mogło stać?, myślałam gorączkowo, przykładając dłoń do teraz rozpalonego czoła i rozglądając się po pokoju, szukając oznak jego obecności, kartki z informacją, czegokolwiek, co mogło mnie uspokoić. W domu wszystko jest w porządku, więc jeśli coś mu się stało, jeśli ktoś go napadł, to tylko na zewnątrz… śmierciożercy…
Nie, uspokój się, nakazałam sobie, opierając czoło o zimną ścianę i powstrzymując się od płaczu. Nie wiesz na pewno, co się stało, więc nie przyjmuj najgorszego scenariusza. Do diabła, musisz być silna! Co robi osoba silna na twoim miejscu? Na pewno nie wpada w histerię, tylko sprawdza, co się mogło stać, kontaktuje się z tymi, którzy widzieli po raz ostatni…
-Ministerstwo!- powiedziałam na głos to, co przyszło mi do głowy. Tak, tak, w ministerstwie na pewno czegoś się dowiem, myślałam, w pośpiechu narzucając na siebie mokry jeszcze płaszcz i opuszczając dom niemalże biegiem. Na najbliższym rogu zdeportowałam się do Ministerstwa, nie chcąc tracić czasu na chodzenie.
Jak tylko znalazłam się w potężnym holu, w którym teraz więcej było wychodzących, niż przychodzących, pobiegłam do pierwszej windy i wcisnęłam guzik z trójką. Na szczęście, byłam jedyną osobą w windzie, więc trwało to krócej, niż mogłam się spodziewać, ale i tak byłam zdenerwowana do ostatnich granic i co chwila powtarzałam w duchu: Szybciej! Gdy chłodny, żeński głos powiedział:
-Trzecie piętro, Departament Magicznych Wypadków i Katastrof, z Czarodziejskim Pogotowiem Ratunkowym, Kwaterą Główną Amnezjatorów i Komitetem Łagodzenia Mugoli. -
a drzwi windy rozsunęły się, wypadłam przez nie, jak z procy i ruszyłam szybkim krokiem szerokim, jasnym korytarzem, wyłożonym niebieskim dywanem. Mijałam po drodze wiele drzwi, opatrzonych tabliczkami, które mnie nie interesowały, aż w końcu dotarłam do Sekretariatu Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof.
Zapukałam do środka, nasłuchując w milczeniu odzewu. Serce waliło mi jak oszalałe. Zapukałam jeszcze raz: niestety, nikt z sekretariatu nie zareagował, natomiast z sąsiedniego pokoju, który był, jak głosiła tabliczka, Kwaterą Główną Amnezjatorów, wyszedł młody chłopak, ubrany w pomarańczową szatę z naszywką „Andrew Weber, amnezjator” i, spojrzawszy na mnie z zaciekawieniem, poinformował mnie:
-Nic to pani nie da, wszyscy skończyli pracę około drugiej.
-Wszyscy?- odwróciłam się gwałtownie w jego stronę, opuszczając bezradnie dłoń. -O drugiej, tak?
-Tak, mniej więcej.- potwierdził amnezjator. -Przed drugą wychodziłem do św. Munga, dostałem wezwanie, żeby zająć się parą oszołomionych mugoli i z sekretariatu wychodziła sprzątaczka oraz szef departamentu, pan Frederick Bode, a on zawsze wychodzi na końcu.
-Aha… dziękuję.- odpowiedziałam słabo, przełykając ślinę i opierając się o ścianę. Byłam w kropce i znowu robiło mi się niedobrze ze strachu.
-Przepraszam… pani na pewno dobrze się czuje?- Andrew Weber podszedł bliżej, patrząc na mnie z uwagą. -Nie chciałbym pani martwić, ale nie wygląda pani najlepiej, może napije się pani wody?
-Nie, nie… dziękuję, to zaraz przejdzie.- uśmiechnęłam się z trudem i wyminęłam go bez słowa, oddychając głęboko dla uspokojenia. Postanowiłam wrócić jak najszybciej do domu, bo tylko to wydawało mi się rozsądne.
Miałam wciąż nadzieję, że Draco nie wyszedł na długo i że szybko wróci, że po prostu gdzieś się zasiedział, ale wątła to była nadzieja, prawdę mówiąc, przy panice, jaka z wolna wpełzywała do każdego zakamarka mojej duszy. Opuściłam Ministerstwo na pół przytomna, serce zaczęło mi żwawiej bić przy domu, ale kiedy zastałam go pustym i niezmienionym od czasu mojego wyjścia, poczułam, że jestem bezsilna i bezradna.
Wstrząsały mną dreszcze, bo zmokłam w drodze powrotnej, głowa niemiłosiernie pulsowała a strach sprawiał, że było mi niedobrze. Żadne tłumaczenia, że na pewno zaraz wróci, że to tylko małe opóźnienie, że na pewno nie udał się gdzieś dalej bez mej wiedzy, nie pomagały: kręciłam się po domu, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, a za oknami deszcz rozpadał się na dobre i bardzo szybko przemienił w ulewę a potem burzę, o wiele gorszą od tej, jaka przetoczyła się nad miastem w południe.
Grzmiało, błyskało, wiatr wył, szarpiąc drzewami, bicze deszczu uderzały w szyby, a ja patrzyłam na to wszystko z sercem gardle. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, chodziłam z kąta w kąt, wyglądając co chwila przez okno i bijąc się z myślami. Tymczasem zrobiła się już siódma i zapadał zmrok, a jego wciąż nie było widać.
O jedenastej wieczorem załamałam się zupełnie. Nie było go od ośmiu godzin a ja nie zamierzałam dłużej czekać bezczynnie. Może postępuję źle i bez sensu, myślałam, zakładając płaszcz i kaptur, ale nie dam rady siedzieć dłużej w tym pustym domu, sam na sam z obawami. Postanowiłam udać się do jedynego miejsca, w którym jeszcze mogłam liczyć o tej porze na jakąkolwiek pomoc- do Kwatery Głównej Zakonu Feniksa, a właściwie- jego nowej siedziby. Liczyłam na to, że ktokolwiek będzie miał tam dyżur (a że ktoś będzie miał, tego byłam pewna: tej nocy Kingsley miał śledzić jednego z urzędników ministerialnych, który był podejrzany o zdradę, a skoro była akcja, był i dyżur w Kwaterze), będzie potrafił udzielić mi pomocy albo dodać tylko otuchy. Byłam pewna, że Draco nie wróci tej nocy, więc nie chciałam pętać się po domu, wpadając z sekundy na sekundę w coraz gorszy nastrój.
Dotarcie do nowej siedziby Zakonu w zamku Thornfield nastręczało o wiele więcej trudności, aniżeli do Kwatery na Grimmauld Place, zatem upłynęło sporo czasu i zmarnowałam sporo sił, zanim przekroczyłam próg Thornfield; kiedy jednak tam weszłam i ujrzałam światło w szczelinie pod drzwiami pokoju zebrań, wątła nadzieja odezwała się ponownie. Wzięłam głęboki oddech i podeszłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę i weszłam do pokoju.
Pokój, a właściwie- dawna jadalnia- był oświetlony pośrodku wielkim żyrandolem, zwisającym ze zdobionego płaskorzeźbami sufitu nad wielkim, owalnym, hebanowym stołem. Przy nim, na puszystym, ciemnozielonym, przetykanym białymi ornamentami dywanie stało kilkanaście wymyślnie rzeźbionych krzeseł.
Cztery okna z szerokimi parapetami, zarzuconymi puchatymi poduszkami w odcieniach zieleni, zasłonięte były szczelnie aksamitnymi, bordowymi kotarami.
W głębi pokoju, po lewej stronie, znajdowało się coś na kształt niszy, w której znajdował się li i jedynie staromodny sekretarzyk, takież krzesło oraz wielkie, zaniedbane pianino, na którym nikt od wielu lat nie grał.
W chwili, gdy przekroczyłam próg jadalni i chciałam zamknąć za sobą drzwi, z gabinetu wyszła nagle postać z różdżką gotową do ataku.
-Co ty tu robisz?- zapytał znajomy mi męski, pełen tajemniczych nut głos. Mężczyzna opuścił różdżkę i postąpił krok naprzód. Gdy znalazł się w kręgu światła, padającego z żyrandola, rozpoznałam go. -Co się stało, wiesz która jest godzina?
-Profesor Snape… przepraszam, ale ja…- zaczęłam nagle jąkać się, zupełnie, jakbym straciła rezon. Dopiero wtedy poczułam, jak naprawdę jestem zmęczona, fizycznie i psychicznie. Szukałam odpowiednich słów, ale nie mogłam znaleźć, więc powiedziałam po prostu: -Draco zniknął. Boję się, że coś mu się stało.
-Jak to, zniknął?- zapytał gwałtownie, podchodząc bliżej do mnie. Zlustrował mnie od stóp do głów. Zdaje się, że wyglądałam zgoła interesująco: zmęczona, przemoczona, brudna od błota i pocięta krzakami, przez które musiałam się przedrzeć, bo zobaczyłam jakiś dziwny błysk w jego oczach. -Siadaj, zdejmij płaszcz i opowiedz spokojnie, co się stało.- polecił, przysuwając mi krzesło.
Usiadłam na nim, nie zwracając uwagi kompletnie na to, w jakim byłam stanie, oddałam mu płaszcz, który powiesił nad kominkiem i zaczęłam opowiadać, że wróciłam później do domu a Dracona nie było, choć miał wrócić wcześniej, że jego płaszcz oraz teczka sugerowały, iż był w domu, że byłam w Ministerstwie, ale niczego się nie dowiedziałam i że czekałam na niego do jedenastej.
Kiedy skończyłam, prof. Snape podszedł w milczeniu do jednego z okien i jął wypatrywać czegoś przez uchyloną kotarę, choć nie wiem, co mógł dojrzeć w tej mrocznej, deszczowej nocy.
-Profesorze…- zaczęłam cicho, obawiając się, iż ucieka w milczenie przed moimi i swoimi podejrzeniami. Milczał, więc odchrząknęłam lekko i kontynuowałam niepewnym głosem: -Pamięta pan naszą rozmowę… tamtej nocy, po zebraniu?- wydawało mi się, że drgnął na dźwięk słowa „zebranie”. -Powiedział pan, że… że nie może mi pan dać gwarancji na to, że… że Draco… że Czarny Pan nie odkryje kłamstwa…
Wstałam, bo na nowo obudzone obawy przejęły nade mną kontrolę i podeszłam do niego. Stanęłam za jego plecami i, pocierając ramiona obleczone w mokrą, nieprzyjemnie zimną szatę, mówiłam dalej, już głośniej, aby jak najszybciej mieć to za sobą:
-Nie wiem, co się mogło stać, nie było go przez osiem godzin, boję się, że śmierciożercy go…
-Na pewno nic mu nie jest.- powiedział a ja zamilkłam, zaskoczona jego nagłym odezwaniem się. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mnie przenikliwie.
-Nic mu nie jest, on żyje, tego jestem pewien.- powtórzył a ja niemalże osłabłam z ulgi.
-Tak?- zapytałam głupio, zagryzając wargi i wpatrując się w niego z niedowierzaniem. -Skąd… skąd pan to wie?
-Zegar.- powiedział spokojnie. -Wisi nad tobą.
Rzeczywiście, kiedy odwróciłam się, zobaczyłam wiszący tuż nad drzwiami olbrzymi zegar ze wskazówkami, pokazującymi stan, w jakim znajdowali się członkowie Zakonu. Wiedziałam, że zegar został przeniesiony z Grimmauld Place do Thornfield, ale w nerwach kompletnie zapomniałam o nim i nie zwróciłam na niego uwagi.
-Ale jak…- zaczęłam i umilkłam, bo na własne oczy zobaczyłam nazwisko „Draco Malfoy” i wskazówkę, umieszczoną na „śmiertelnym niebezpieczeństwie”… na „śmiertelnym niebezpieczeństwie”, nie: „śmierci”…
-Dyrektor dodał jego nazwisko po zebraniu w Antrim. Od tego czasu wskazówka jest stale na tym samym miejscu.- usłyszałam jak przez mgłę głos prof. Snape’a. Odwróciłam się w jego stronę i chciałam na niego spojrzeć, ale nie mogłam, bo świat przed moimi oczyma był zamazany. Zamrugałam kilka razy. On udał, że nie widzi łez, spływających po moich policzkach i mówił dalej, z pozoru szorstkim, obojętnym głosem:
-Gdyby coś się stało, wiedzielibyśmy o tym. Nie musiałaś tutaj przychodzić, niepotrzebnie się zdenerwowałaś.
-To gdzie on jest w takim razie?- szepnęłam, przełykając kolejne łzy i siadając z powrotem na krześle. Oparłam czoło na dłoniach. -Dlaczego ja nic nie wiem?
Mój były opiekun nie odpowiedział: usłyszałam jego oddalające się kroki, ale nie miałam siły ruszyć się ani zapytać o cokolwiek. Wyrwałam się z tego swoistego letargu na dźwięk postawionej na blacie butelki. Uniosłam głowę. Severus Snape postawił przede mną niewielką, zieloną butelkę z etykietą „ELIKSIR USPOKAJAJĄCY”.
-Pij To powinno ci pomóc. Myślę, że powinnaś wrócić do domu. Jestem pewien, że Draco wróci niedługo, to na pewno nic groźnego a dla ciebie lepiej będzie, jak wrócisz do siebie i położysz się.
Jego spokojny, pewny ton oraz stanowczość, z jaką mówił, że Draco wróci, sprawiły, że posłusznie wstałam, ubrałam pelerynę i, wsunąwszy butelkę z eliksirem do kieszeni, ruszyłam machinalnie w stronę drzwi. W progu odwróciłam się i spojrzałam na niego, chcąc mu podziękować; on jednakże wyręczył mnie w tym, mówiąc:
-No, idź. Jest wpół do pierwszej, jeśli coś się stanie, powiadomię cię, nie ma jednak powodu do obaw póki co. Idź już!
Bez słowa pokiwałam głową i opuściłam Thornfield. Było bliżej drugiej, niż pierwszej, gdy znalazłam się we własnym domu, teraz pogrążonym w mroku i dziwnych cieniach, padających przez szyby i, niestety, nadal pustym. Nie wiało już i deszcz ustał, więc było cicho. Zdjęłam pelerynę i poszłam na górę. Nie miałam siły czuwać: wypiłam eliksir i położyłam się na łóżku, pozbywszy się tylko butów i owinąwszy się kraciastym kocem. Nie pamiętam, kiedy zasnęłam, ale gdy się obudziłam, przez odsłonięte szyby wpadał do pokoju słoneczny blask a zegar wskazywał dziesiątą.
Draco, pomyślałam, zdjęta nagłym lękiem, gdy przed oczyma przesunął mi się korowód scen z poprzedniego dnia. Zerwałam się błyskawicznie z łóżka, zrzucając z siebie koc i, pokonując zawroty głowy, trzymając się poręczy, zbiegłam na dół.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzałam, była czarna, niewielka walizka, stojąca przy schodach i przerzucona przez nią marynarka. Wzięłam głęboki oddech, bo nagle krew tak mi uderzyła do głowy, że przed oczyma zobaczyłam same plamy, i, oddychając równo, powoli przeszłam do kuchni, z której dobiegał cichy łoskot i subtelny zapach kawy.
Draco stał przy szafce i, przecierając dłonią oczy, drugą, uzbrojoną w różdżkę, podgrzewał imbryk z kawą. Obok stał jego ulubiony, biały, prosty kubek. Usłyszawszy skrzypnięcie progu, na którym stałam, spojrzał na mnie i uśmiechnął się powitalnie, choć ze zmęczeniem.
-O, cześć… myślałem, że jeszcze śpisz… toster znowu się zepsuł, musimy go dać do naprawy do Oll… co się stało?- urwał nagle, zapominając o tosterze i kawie i wpatrując się we mnie z niepokojem. Rzucił byle jak różdżkę na stół i szybko podszedł do mnie.
-Co się stało? Dlaczego tak na mnie patrzysz?- zaczął pytać zaniepokojonym tonem. -Marta, ty na pewno dobrze się czujesz?
-Gdzie byłeś?- zapytałam przez ściśnięte gardło, zaciskając dłonie w pięści. -Gdzieś ty był, Draco? Dlaczego nie wróciłeś na noc do domu?
-Ja… ależ przecież wysłałem ci wiadomość, że dostałem pilne wezwanie do Nottingham i że wrócę rano… wiem, wiem, miałem być około ósmej, ale to tylko dwie godziny…
-Byłeś… w Nottingham?- powtórzyłam, czując, że za chwilę nerwy mi puszczą. -Dostałeś wezwanie? I wysłałeś mi wiadomość?
-No… tak, po tej burzy było tyle zniszczeń, że potrzebowali dodatkowej ekipy, pisałem ci o tym… Marta, o co ci chodzi?- teraz był już bardzo zaniepokojony.
Oparłam się plecami o stół, bo zakręciło mi się w głowie i zaczęłam wolno i głęboko oddychać.
-Usiądź, jeśli ci słabo…- podsunął mi krzesło, ale nie chciałam, więc błyskawicznie nalał szklankę wody i podał mi. Wzięłam ją i natychmiast odstawiłam obok, a potem przytuliłam się do niego mocno, by bicie jego serca zagłuszyło moje i wymamrotałam w jego ramię:
-Proszę cię, nie wyjeżdżaj już tak nagle.
Tak… przymknęłam oczy i przywołałam ten zapach, jakim przesycona wtedy była kuchnia i jego koszula. Nie przyznałam się mu, co przeżyłam podczas jego nieobecności; dowiedziałam się natomiast, że kursy sów podczas burzy uległy znacznemu opóźnieniu a większość została w ogóle wstrzymana, co wyjaśniło brak jakiejkolwiek wiadomości od Dracona.
Myślę, że jednak wiedział o tym, gdzie byłam tamtej nocy i jak wiele nerwów mnie to kosztowało, bo któregoś dnia wrócił z pracy z malutkim bukietem świeżo zerwanych chabrów i podarował mi go, mówiąc: Jeśli kiedykolwiek jeszcze będziesz się o mnie martwiła, to przypomnij sobie te chabry i to, co ci powiedziałem, gdy się spotkaliśmy we wrześniu. Tak, pamiętam, że wtedy zapytałam, śmiejąc się: A dokładnie, o które słowa ci chodzi? a ty odpowiedziałeś: Że będę cię zawsze kochał i że nigdy cię nie zostawię, oczywiście.
Tak, Draco… pęczek chabrów leży wciąż, zasuszony, między kartami Kodeksu Prawa Magicznego, do którego najczęściej zaglądam… tylko że wiesz? Teraz myślę o nim bardzo intensywnie i to wcale nie pomaga…

Z zamyślenia wyrwało mnie stukanie do drzwi. Myślę, że musiałam przysnąć na chwilę, bo światło w pokoju zmieniło się: było ciemniej, niż dotąd i o wiele chłodniej, mimo że miałam na sobie golf.
Zaskoczona nagłym wyrwaniem ze snu, chwilę leżałam, aby uspokoić trzepotanie serca, a potem podniosłam się wolno do pozycji siedzącej, cały czas nasłuchując. Stukanie powtórzyło się.
Rozejrzałam się i, wyjąwszy różdżkę, wyszłam cicho z pokoju i zeszłam na dół. W chwili, gdy dochodziłam do drzwi, usłyszałam stłumiony głos, jakby ktoś mówił przez grubą tkaninę:
-Marta, wiem, że tam jesteś, proszę, otwórz. To ja, Harry!
Podbiegłam do drzwi i szybko je otworzyłam. Na progu rzeczywiście stał Harry, okutany szalem aż po czubek nosa- dopiero teraz zauważyłam, że na zewnątrz znowu pada śnieg- i przytupywał nogami dla rozgrzania.
-Wejdź.- powiedziałam szybko, przepuszczając go i odkładając wyjaśnienia na chwilę, gdy znajdziemy się w bardziej komfortowych warunkach. Bez słowa Harry zdjął płaszcz, szal oraz buty i bez słowa przeszedł za mną do kuchni. Dopiero tam uzmysłowiłam sobie, że Harry nie spuszcza ze mnie wzroku.
-Co…- zaczęłam, unosząc brwi i wtem mój wzrok padł na mój przyodziewek: golf Dracona. Tak, był niewątpliwie ciepły i przyjemny w dotyku, ale także stanowczo dla mnie za duży, w związku z czym wyglądał na mnie co najmniej dziwacznie. Spojrzałam na Harry’ego, nie wiedząc, co powiedzieć, a on tylko zagryzł wargi i odwrócił wzrok.
-Przyszedłem, bo… spodziewałem się, że tu możesz być…- powiedział, rozglądając się po kuchni i unikając mego spojrzenia. -Martwiliśmy się, że…
-Wszystko w porządku.- przerwałam mu cicho, podczas gdy wspomnienia nikły coraz bardziej we mgle. -Nie ma sprawy.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia. Przerwał ją Harry.
-Długo to byłaś… to znaczy…
Czego tak się boisz, Harry , pomyślałam, że będę snuć się po domu, niczym mara… że po raz kolejny sięgnę do kasetki z eliksirami? Cóż, kasetki nie było- wiedziałam o tym od uzdrowiciela, który powiedział mi, że zabrano ją do przebadania.
-Po prostu wróciłam.- szepnęłam, spoglądając na rękaw swetra i gładząc go nieświadomie dłonią. -Wróciłam do miejsca, gdzie spędziłam najlepsze chwile mojego życia… i chciałam pobyć trochę sama… w końcu to będzie druga ścieżka mojego życia.
Harry spojrzał na mnie w końcu i zrobił ruch, jakby chciał podejść i mnie przytulić, ale powstrzymał się w pół gestu. Opuścił rękę i zaproponował cicho:
-Wracajmy na kolację… chyba, że chcesz tu jeszcze trochę zostać…?
-Poczekaj chwilę.- powiedziałam i poszłam na górę. Tam ściągnęłam golf Dracona i odłożyłam go po chwili wahania do szafy. Przecież to mój dom , myślałam, mogę tu wrócić w każdej chwili . Jakże się myliłam!

-Marta, jest jeszcze coś, o czym nie wiesz.
Odwróciłam się ze zdziwieniem w jego stronę, wyjmując klucz z dziurki i sprawdzając machinalnie dłonią , czy drzwi są dobrze zamknięte. Podeszłam do niego. Zmarznięty śnieg zachrzęścił pod moimi butami. Harry patrzył na mnie nieco z góry- zawsze był ode mnie wyższy o jakieś dziesięć cali- i choć robiło się coraz ciemniej, ujrzałam na jego twarzy wyraźną niepewność i obawę.-No?- szepnęłam, czując już nieprzyjemne zimno w duchu. -Mów, Harry, cokolwiek to jest, lepiej będzie, jak powiesz mi to teraz. Mam też nadzieję, że to ostatnia rzecz, jaką przede mną ukrywacie.
Odwrócił na chwilę wzrok, potem spojrzał na dom, pod którym staliśmy i, zebrawszy się w sobie, powiedział cicho:
-Jego ojciec podszedł do nas po pogrzebie… i powiedział, że… no… delikatnie mówiąc, masz sobie wybić z głowy, że dostaniesz ten dom… i że masz go opuścić do końca roku.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 19.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 12:07

Szpital opuściłam faktycznie tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Było to tydzień później, dwudziestego trzeciego grudnia, w bardzo śnieżny i mroźny wtorek. Zbliżało się południe. Cały Londyn lśnił od lampek, którymi przyozdobiono drzewa, fasady budynków, wystawy, a nawet bramy. Wszędzie też napotkać można było przystrojone choinki oraz usłyszeć dźwięki kolęd we wnętrzu pachnących świątecznie sklepów.
Także u św. Munga czuć było, że idą święta: udekorowane z przepychem girlandy a także trzy wielkie choinki, stojące w holu plus dźwięk dzwoneczków oraz kolęd były doprawdy aż nadto wyraźnymi zwiastunami wielkiego święta, chociaż na mnie, przyznaję, oddziaływały bardzo słabo.
Prawdę mówiąc, czułam się tak, jakbym nagle znalazła się w innym, nieznanym mi świecie: patrzyłam na girlandy i choinki ze zdumieniem, a melodia kolęd i dzwoneczków za każdym razem sprawiała, że musiałam potrząsać głową, by sprawdzić, czy to naprawdę ja pośród tego całego przedświątecznego zamętu wychodzę ze szpitala w towarzystwie przyjaciół.
Myślę, że mój dziwny nastrój brał się z wielkiego, bolesnego kontrastu, jaki stanowiły moja przeszłość z bliską przyszłością. Próbowałam sobie przypomnieć, po co ten cały pośpiech, bałagan i szał, do czego wszyscy tak gnają… czy do suto zastawionego stołu, przy którym trzeba odsiedzieć swoje z rodziną, czy do prezentów, ukrywanych w skarpecie? A może po prostu, do wspólnych, spokojnych, radosnych chwil?
Skąd się bierze ta radość i spokój ducha, myślałam, zapinając wolno płaszcz i ogarniając wzrokiem szpitalną salę, w której spędziłam ostatnie dni, a jakiś głosik podszepnął mi odpowiedź: z tego, że możemy podzielić się radością z tymi, których kochamy, zapominając o tym, co dręczyło nas na co dzień. Podzielić się radością… jak to było? Co to znaczyło? Czym kiedyś było dla mnie Boże Narodzenie?

Mała, ciemnowłosa dziewczynka stała zafascynowana przed o wiele większą od niej choinką, udekorowaną aż po sam szczyt bombkami, zabawkami, łańcuchami i łakociami, a wszystko to mieniło się czerwienią i zielenią, gdzieniegdzie przetykaną ciepłym refleksem lampek. Na jej twarzy widniał cień zamyślenia, a w ciemnych tęczówkach odbijały się choinkowe dekoracje. Milczała lecz wyglądała na szczęśliwą…
Obudziła się rano. Za oknem sypał śnieg, ale nie na tyle, by nie można było pójść na sanki po południu. Z radosnym uśmiechem wyskoczyła z łóżka i na bosaka zbiegła do salonu, w którym w półmroku mieniło się przystrojone drzewko bożonarodzeniowe a przy kominku wisiały wypchane skarpety. Dziewczynka podbiegła do jednej z nich, tej, z wyhaftowanym imieniem: „Marta” i sięgnęła ciekawie dłonią do środka. Skarpeta była powieszona odrobinę za wysoko dla niej, więc wspięła się na palce i…


-… i Herakliusz Porter uważa, że to powinno pomóc.- czyjś głos wdarł się pomiędzy moje myśli. Wspomnienie dziewczynki przed kominkiem rozmyło się w jednej chwili.
-Słucham? Co mówiłaś?- zwróciłam się do Hermiony, która stała w drzwiach w rozpiętym, liliowym płaszczu i wyraźnie patrzyła na mnie. Teraz zręcznie zamaskowała nutę niepokoju i powtórzyła wolno:
-Rozmawiałam z twoim uzdrowicielem, Herakliuszem Porterem. Powiedział, że psycholog dał ci receptę na środki uspokajające i że poza tym powinnaś uważać, żeby się nie przemęczać i nie wzruszać za bardzo. Prosił też, żebyś umówiła się na wizytę za dwa tygodnie, chciałby ocenić, jakie robisz postępy no i przypomniał, że co najmniej do wiosny powinnaś mieszkać z nami. To powinno pomóc.
-Tak, jasne.- machinalnie przytaknęłam i wzięłam do ręki torbę, leżącą na łóżku. Omiotłam jeszcze raz spojrzeniem pokój i mój wzrok padł na róże w wazonie.
-Daj to, wezmę.- Ron zabrał mi torbę i stanął w wyczekującej pozie obok Hermiony. -To jak… możemy iść?
-Zaczekajcie chwilę…- powiedziałam i podeszłam do stolika, stukając obcasami moich kozaków. Wyjęłam kwiaty z wody i za pomocą małego zaklęcia niewerbalnego wyczarowałam papier, którym je owinęłam. Potem odwróciłam się i spostrzegłam zaskoczone miny przyjaciół. Wyjaśniłam w miarę raźnym głosem: -Chciałabym je dać pielęgniarkom… podziękować za opiekę i pożegnać się z Herakliuszem Porterem.
-Tak, jasne. To bardzo dobry pomysł.- oceniła błyskawicznie Hermiona i uśmiechnęła się. -Poczekamy na ciebie w holu. Ron weźmie twoją torbę.
-Dzięki.
Pokój pielęgniarek był na końcu korytarza i sąsiadował z pokojem uzdrowicieli. Akurat zastałam zarówno panią Cindy (to ta miłą pielęgniarka, która była u mnie pierwszego dnia po moim ocknięciu się), dwie inne pielęgniarki oraz Herakliusza Portera. Na mój widok ucieszyli się i zaprosili mnie do środka.
-No i tak to się skończyło, już nas pani opuszcza…- zaśmiał się uzdrowiciel. -Nie, żartuję oczywiście, bardzo się cieszę, że pani wychodzi tak szybko, im szybciej, tym lepiej. Mam nadzieję, że już pani do nas nie wróci?
-Nie, wolałabym nie.- zdobyłam się na słaby uśmiech i wręczyłam kwiaty. -Bardzo wszystkim chciałam podziękować za opiekę i pomoc… bardzo dziękuję, pani Cindy… nie, to ja dziękuję, paniom też i panu, panie Porter.- uścisnęłam dłoń każdej z przyjaznych mi osób. -Przyjaciółka mi mówiła, że mam do pana przyjść za dwa tygodnie?
-Tak, zgadza się.- Herakliusz wyszedł ze mną na korytarz. -Proszę brać te leki, jakie zapisał pani prof. Gillis i proszę na siebie uważać, a wszystko będzie dobrze. Proszę przysłać sowę na adres szpitala, na ten oddział, moje nazwisko pani pamięta?
-Tak, oczywiście, na pewno napiszę.
-Wszystko w porządku?- spojrzał na mnie spod oka. -Widzę, że jest pani smutna.
-Nie, nie, to głupstwo. -spróbowałam się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego bardzo krzywy uśmiech. -Po prostu… nie potrafię się w tym wszystkim odnaleźć.
-Tak, rozumiem.- rzucił okiem na migoczące w rogu drzewko. -Wiem, że jest pani ciężko, zwłaszcza teraz… ale to minie, tylko musi pani chcieć wrócić do siebie.
-Psycholog mówił mi coś podobnego, więc będę musiała posłuchać. No nic, dziękuję za wszystko i wesołych świąt.- powiedziałam, czując się, jakbym mówiła w obcym języku po raz pierwszy. -Muszę iść, czekają na mnie na dole przyjaciele.
-Dziękuję i ja też pani życzę… spokojnych świąt.- odpowiedział, kłaniając się lekko. -Do widzenia!
-Do widzenia.
Ron i Hermiona czekali przy wyjściu w holu, teraz pełnym pacjentów w kolorowych szlafrokach oraz odwiedzających z torbami i pakunkami rozmaitych rozmiarów. Na mój widok uśmiechnęli się, jak na zawołanie i powiedzieli:
-No to jak, opuszczamy szpital na dobre?
-Na dobre.- powtórzyłam, zmuszając wargi raz jeszcze do uśmiechu i bez słowa dałam się objąć Hermionie, którą z kolei obejmował Ron. Tak objęci ruszyliśmy na zewnątrz, w poddane śnieżycy londyńskie ulice, a już po chwili zdeportowaliśmy się do domu.

Tam przywitał nas, a właściwie mnie Harry, który miał dzisiaj wolne i umówił się z nami, że poczeka na nas w domu. Po małym rozgardiaszu powitalnym Hermiona nakazała chłopakom dać mi święty spokój aż do obiadu, który poszła przyrządzić, ale przedtem zaprowadziła mnie do mojego pokoju. Zanosiło się na to, że chce ze mną porozmawiać, więc nie opierałam się, chociaż nie bardzo byłam chętna do pogawędek z kimkolwiek.
-Marta… przywiozłam ci trochę rzeczy z twojego domu… głównie ciuchy, dokumenty… takie najważniejsze…- zaczęła, zamknąwszy za sobą drzwi. Ja tymczasem otworzyłam torbę, którą przywiozła mi do szpitala, i zaczęłam wolno wyjmować z niej rzeczy, choć nie było tego wiele: ciuchy, bielizna, przybory toaletowe i moja mała, czarna, trapezowata torebka, którą miałam ze sobą tamtej nocy. Zostawiłam w torbie wszystko, wyjęłam tylko torebkę. Przesunęłam dłonią po jej aksamitnym wierzchu, teraz nieco przybrudzonym i zniszczonym. Zabawne… ale czułam się zupełnie tak, jakbym dotykała swojego serca…
-Marta… słyszysz mnie?
-Mhm.- mruknęłam, kiwając głową, ale zaraz się opamiętałam i wyprostowałam, by na nią spojrzeć, odrywając wzrok od torebki i przenosząc go na przyjaciółkę. Hermiona patrzyła na mnie niepewnie i tak rozpaczliwie wykręcała sobie dłonie, że przez ułamek sekundy poczułam się głupio; nie wiedziałam jednak, co powiedzieć, więc ona mnie wyręczyła, mówiąc dalej.
-Resztę rzeczy zostawiliśmy, nie wiedzieliśmy…
-Tak, w porządku… i tak jestem wdzięczna za pomoc.- powiedziałam, mając pełną świadomość, jak bezbarwnie to brzmi. Niestety, nie byłam w stanie niczego na to poradzić lecz Hermiona zdawała się być tego świadoma. Pokiwała głową i zaproponowała po krótkim milczeniu:
-Jeśli chcesz… możemy tam z tobą jechać… zabierzemy twoje wszystkie rzeczy i przewiezie się je tu, przynajmniej dopóki…- urwała nagle i przygryzła wargi.
-Dobrze.
-To… to ja idę zająć się obiadem… zjemy… i… i później porozmawiamy, hm?- uśmiechnęła się dość blado i opuściła mój pokój, zamykając za sobą drzwi niemal bezszelestnie.
Po jej wyjściu usiadłam na łóżku i westchnęłam głęboko, otwierając torebkę i wysypując z niej kilka drobiazgów, wśród których były także klucze do domu… właściwie, powinnam była powiedzieć: „minionego domu”…
Musiałam po raz drugi przyzwyczaić się do życia w tych czterech ścianach, z Harrym za jedną a Hermioną i Ronem poniżej… w tym domu, który zawsze ceniłam i który zawsze był dla mnie ciepłą, przyjazną ostoją, do której chętnie się wraca… ale akurat teraz wolałabym nie wracać tu już nigdy, bo zanadto pamiętałam o miejscu, które miało być moim własnym, tym jedynym domem, jakiego pragnie w życiu każdy z nas, domem, w którym płonie ognisko rodzinne.
Nie wiem, jak długo siedziałam, zabawiając się kluczami, dość, że ocknęłam się po dłuższej chwili. Wstałam i wolno podeszłam do okna, przesuwając dłonią po półkach otwartej szafy, w której teraz leżało kilka starannie złożonych szat. Wyjrzałam na zewnątrz przez ukwiecone grafiką mrozu szyby i zobaczyłam zaśnieżoną ulicę i domy naprzeciwko. Płatki śniegu wirowały w powietrzu na tle szaro - błękitnego nieba, które przypominało zamarzniętą taflę…
Odwróciłam się natychmiast plecami do parapetu i zamknęłam oczy, przyciskając mocno opuszkami palców powieki, chcąc odsunąć od siebie skojarzenie z taflą, to jednakże i tak nie pomogło: zobaczyłam jego uśmiechniętą, skupioną twarz, błysk jego oczu, niemalże czułam jego zapach i dotyk jego dłoni, usłyszałam jego ciepły, szczery głos. Pomóż mi , błagałam w myślach, zupełnie, jakby mógł mnie usłyszeć, proszę cię, wróć do mnie, zabierz mnie stąd, gdziekolwiek jesteś, proszę, Draco… Uśmiechnął się smutno i chciał coś powiedzieć, ale właśnie w tej samej chwili usłyszałam trzask drzwi i, jak przez mgłę, zaniepokojony głos Harry’ego:
-Wszystko w porządku, Marta? Wołaliśmy cię, ale nie odpowiadałaś… Hej, Marta…- podszedł do mnie, a ja wciąż miałam zamknięte oczy i przyciskałam powieki coraz silniej i silniej, mimo że twarz Dracona rozpłynęła się w powietrzu.
-Nie płacz… nie wolno ci zbyt mocno się wzruszać… no, nie płacz…- poczułam, że mnie obejmuje ramieniem i przyciąga do siebie. Dopiero to sprowadziło mnie ostatecznie na ziemię: otworzyłam oczy i odsunęłam go zdecydowanie, mówiąc:
-Ja nie płaczę. Wszystko w porządku, Harry.
Patrzył na mnie czujnie, skutecznie ukrywając jakiekolwiek zdziwienie. Chyba szukał na moich policzkach śladów łez, ale nie pozwoliłam mu na to zbyt długo: wyminęłam go i podeszłam do torby, wciąż nierozpakowanej.
-Wołaliście mnie na obiad pewnie, tak?
-Tak, Hermiona zaraz wszystko poda.
-Zaraz przyjdę… tylko jeszcze coś zrobię.- powiedziałam, a on stanął na progu, zamierzając wyraźnie na mnie poczekać. Spojrzałam więc na niego i powiedziałam pierwszą lepszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy. -No, chyba nie będziesz się przyglądał, jak wypakowuję swoją bieliznę?
Zbiłam go tym z pantałyku na tyle, że bez słowa wycofał się z pokoju i zamknął drzwi, a tylko o to mi chodziło: jak tylko znikł, usiadłam z powrotem na łóżku i jeszcze raz zamknęłam oczy, przyciskając powieki opuszkami. Tym razem jednak nie zobaczyłam nic, prócz czarnej pustki, więc po kilku sekundach wstałam i zeszłam na dół, przedtem chowając klucze do kieszeni szaty, jaką miałam na sobie.

Obiad minął nam w miarę spokojnym nastroju. Harry, Ron i Hermiona starali się nie zadawać mi wielu pytań i unikali tematów, które mogłyby mnie zdenerwować lub poruszyć, opowiadali mi więc na przykład o tym, co przeżyli interesującego w pracy lub co słychać w Norze. Nie udało im się jednak zataić przede mną jednego: że pięć dni temu odbył się pogrzeb Dracona Malfoya i że oni na tym pogrzebie byli.
Wypsnęło się to przez przypadek Ronowi podczas rozmowy na temat związany z jego pracą i choć natychmiast zmroziło to atmosferę, to żadne naganne spojrzenia Hermiony czy Harry’ego nie mogły odwrócić mojej uwagi od jego słów. Patrzył na nas po kolei, cały nieszczęśliwy i zaczerwieniony. Spokojnie odłożyłam sztućce i zapytałam, panując nad nerwami i wyrazem twarzy:
-Dużo było osób?
-Nie… niewiele… to znaczy… całkiem sporo, tak gdzieś… około… bo ja wiem… pięćdziesięciu osób?- odpowiedział, starając się na mnie nie patrzeć.
-Gdzie jest pochowany?
-Na Highgate.- usłyszałam cichy głos Hermiony, a Harry dodał:
-Pokażę ci jutro dokładnie, gdzie.
Zrobiłam potakujący ruch głową raz i drugi. Odsunęłam od siebie talerz i spróbowałam ogarnąć chaos, jaki pojawił się teraz w moim sercu i umyśle.
-Nie chcieliśmy ci o tym na razie mówić, żeby cię nie denerwować… mieliśmy nadzieję, że za jakiś czas sama o to zapytasz, kiedy będziesz gotowa…
-Coś jeszcze przede mną ukrywacie?- zapytałam, patrząc na nich przenikliwie lecz oni zaprzeczyli natychmiast. Nie chciało mi się dociekać, czy mówią faktycznie prawdę, chciałam jak najprędzej pójść do siebie… do siebie. -Dziękuję za obiad… a teraz pójdę się przejść.
-Marta, ale…
-Pójdę z tobą.- zaofiarował się Harry, ale Hermiona spojrzała na mnie szybko i położyła mu rękę na ramieniu, zmuszając go do powrotu do pozycji siedzącej.
-Dobrze, idź.- zgodziła się. Na widok zdumienia na twarzach Rona i Harry’ego potrząsnęła tylko błyskawicznie głową a do mnie powiedziała jeszcze: -Tylko nie chodź za długo.
-Tak, tak, jasne.- potwierdziłam i poszłam do przedpokoju. Założywszy płaszcz, wyszłam na dwór. Śnieg, na szczęście, przestał już padać. Niebo było jasne i matowe, a powietrze czyste i mroźne. Zaczerpnęłam pełną piersią tchu i ruszyłam przed siebie po oblodzonym chodniku, ostrożnie stawiając kroki. Dłoń wsunęłam do kieszeni szaty, w której pobrzękiwał cicho niewielki pęk kluczy.

-Czyś ty zwariowała?- zapytał z niesłychanym zdumieniem Ron, patrząc na Hermionę z przyganą i spoglądając co i rusz na drzwi, które dopiero co się zatrzasnęły za ich współlokatorką. -Przecież ona właśnie wyszła ze szpitala po bardzo ciężkiej kuracji!
-Wiem, Ron, ale czy ty nie rozumiesz, że ona teraz potrzebuje spokoju i samotności?- odparowała ze złością Hermiona, wycierając dłonie w serwetkę i rzucając ją na talerz. Wstała, odsuwając z głośnym szurgotem krzesło i zaczęła zbierać hałaśliwie naczynia, jednocześnie nie przestając mówić. -Przeżyła coś strasznego i to cały czas w niej tkwi, słyszałeś, co mówił ten uzdrowiciel, chcieli dokonać neutralizacji!- cisnęła talerze do zlewu, jednakże te nie potłukły się. -Nie dziw się więc, że wymyka się stąd przy pierwszej okazji, musi sobie wszystko na nowo poukładać, a w jej stanie…
-No właśnie, jest w takim stanie, że nie powinna sama wychodzić tak od razu, w dodatku w taką pogodę!- wtrącił kłótliwie Ron, także wstając i chwytając mocno szklankę z kompotem. Podniósł ją na chwilę do ust, jakby chciał się napić, a potem odstawił, jakby się rozmyślił i dodał: -To, że zareagowała w miarę spokojnie na wiadomość o pogrzebie jeszcze nic nie oznacza… no i jeszcze nie wie najgorszego… Poza tym, ten facet w szpitalu mówił, żeby nie była sama przez trzy miesiące, a ja nie jestem pewien, czy to rozsądne, tak jej ufać…
-Przestań!- Hermiona odwróciła się do Rona i spojrzała na niego znad zlewu. Na końcach jej rzęs wisiały łzy. -Czy ty naprawdę nie rozumiesz, Ron, jak ona się teraz czuje? Ona jest załamana, przeżyła potworny cios a i to cud, że go przeżyła, ale sam wiesz, jak bardzo go kochała! Czy ty nie pojmujesz, że ona potrzebuje czasu na rozmowę sam na sam ze sobą? Marta musi nauczyć się żyć na nowo!
-Rozumiem, Hermi, ale chodzi mi tylko o to, czy to bezpieczne, puszczać ją samą zaraz pierwszego dnia… no już, przepraszam cię, nie płacz, niepotrzebnie się uniosłem, ale ja też się martwię…- podszedł do dziewczyny i przytulił ją, całując jej włosy. Harry, dotąd słuchający ich w milczeniu, oparty o kredens, teraz spojrzał na nich i powiedział z namysłem:
-Chyba wiem, gdzie mogła pójść.
Hermiona wymieniła się z nim spojrzeniem.
-Idź za nią.- powiedziała, odsuwając się od Rona i spoglądając na stertę naczyń w zlewie. -Idź za nią… tak na wszelki wypadek… a ja trochę tu posprzątam.
Harry skinął głową i ruszył do przedpokoju po kurtkę. Jeszcze chwila i trzask drzwi obwieścił wyjście kolejnego mieszkańca domu przy ulicy Gotta Howna 34.


Metaliczny chrzęst moich butów na oblodzonej drodze był rytmiczny i ostry w ciszy zimowego popołudnia w Londynie, ale na mnie działał uspokajająco i orzeźwiająco. Oddychałam spokojnie i myśli miałam mniej bezładne, niż przedtem. Szłam pewnie jedną ulicą, potem drugą i właściwie byłam sama, sporadycznie mijając tylko jakichś pojedynczych przechodniów, którzy nie zwracali na mnie uwagi, podobnie, jak ja na nich. Chodziłam tędy wielekroć lecz teraz z każdym krokiem czułam się tak, jakbym powróciła tu po wielu latach nieobecności. Było to uczucie nie do końca przyjemne, ale wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, będzie mnie to dręczyło bez ustanku.
Skręciłam w wąską uliczkę, obsadzoną lipami, teraz gołymi i smutnymi. Za nimi znajdowały się eleganckie, pomalowane na pastelowe kolory dwupiętrowe domy jednorodzinne i teraz prawie w każdym oknie paliło się światło. Mimo że nie była to późna pora - zaledwie dochodziła trzecia, poświata, zalewająca niewielkie płaty śniegu będące na ogół przez osiem miesięcy starannie przystrzyżonymi trawnikami i padająca nawet dalej, aż na chodnik, była dość wyraźna. Dzięki temu w połowie uliczki zorientowałam się, że ktoś za mną idzie.
Spokojnie i pewnie szłam dalej, a dotarłszy do skrzyżowania, szybko skręciłam w lewo i, przyczaiwszy się za załomem muru, wyjrzałam ostrożnie. Uliczka była niemalże pusta, tylko na samym jej końcu dojrzałam kogoś, kto natychmiast zawrócił biegiem i znikł na pierwszym rogu.
Nie zastanawiając się długo, ruszyłam w swoją stronę, może trochę szybciej, niż zamierzałam, a już po chwili dotarłam do celu. Uważnie rozejrzałam się dookoła, potem położyłam dłoń na klamce furtki i, biorąc głęboki wdech, nacisnęłam ją. Przeszłam wolno ścieżką, czując coraz większy ucisk w gardle i znalazłam się pod drzwiami. Pogładziłam futrynę i drewniane skrzydło, a potem wyjęłam klucz. Kiedy otwierałam drzwi, zaskrzypiały znajomo. Zrobiłam jeszcze jeden krok i przekroczyłam próg własnego domu.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 18.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 12:05

Wiele dni później dowiedziałam się, co tak naprawdę się ze mną działo. Miałam wysoką gorączkę, często dręczyły mnie halucynacje i duszności. Ogólnie mój stan nie pogarszał się, ale też nie polepszał, choć pielęgniarka, która się mną zajmowała, robiła wszystko, co w jej mocy, by przywrócić mnie do zdrowia.
Przez pierwszych parę dni pozostawałam w swoim domu, pod opieką przyjaciół i pani Polly; później zdecydowano o przeniesieniu mnie do szpitala św. Munga, by tam zajęli się mną profesjonalni uzdrowiciele.
Miewałam krótkie okresy przytomności, w czasie których słyszałam głosy przebywających w sali osób i wyłapywałam urywki rozmów; nie byłam jednak dość silna, by skupić na nich uwagę dłużej. Raz czy dwa odniosłam wrażenie, że widzę koło siebie Hermionę, Rona, a nawet prof. Snape’a, lecz nie wiem, czy był to wytwór mojej wyobraźni, czy rzeczywistość.
Najgorsze do zniesienia były noce, gdyż często nawiedzały mnie wtedy realistyczne koszmary senne, z których budziłam się z krzykiem lub płaczem. Temat na ogół był ten sam: śmierć Dracona, lecz postaci w niej przedstawione były o wiele groźniejsze i o wiele bardziej przerażające, niż naprawdę. Nie widziałam wyraźnie twarzy Dracona, dopiero na samym końcu, gdy pojawiało się jego ciało, sztywne i bezwładne, jego oczy, które już nigdy miały na mnie nie spojrzeć, jego usta, zazwyczaj tak uśmiechnięte, gdy na mnie patrzył.
Z reguły wtedy przychodziła pielęgniarka albo dyżurny uzdrowiciel i po podanych przez nich środkach zasypiałam kamiennym snem, przypominającym czarną czeluść bez cienia koloru.
Pierwszą rozmowę od czasu, gdy straciłam przytomność tamtej potwornej nocy, przeprowadziłam w niecałe dwa tygodnie później. Był to wtorek, szesnastego grudnia.
Tego dnia obudziłam się dość normalnie, zupełnie tak, jak po trochę długiej nocy; czułam, że mam ciężką głowę, ale poza tym nic mi nie dolegało i moje zmysły wyraźnie wróciły do siebie.
Zastanawiałam się, gdzie jestem, bo wnętrze było mi obce: biały, czysty sufit, kremowe ściany oraz okno, zasłonięte jasnożółtą zasłoną. Jedna połówka była odsłonięta i dzięki temu zobaczyłam, że na zewnątrz pada śnieg.
Do sali wszedł jakiś mężczyzna, ubrany w biały kitel. Prawdę mówiąc, wyglądał, jak lekarz i pewnie dlatego odważyłam się spytać:
-Przepraszam, czy ja jestem w szpitalu?
Mężczyzna uniósł zdziwiony wzrok znad czegoś, co przypominało kartę chorobową i natychmiast się uśmiechnął.
-Dzień dobry, pani Marto.- powiedział wesoło. - Tak, jest pani teraz w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala św. Munga na oddziale zatruć eliksiralnych i roślinnych, a ja jestem pani uzdrowicielem i nazywam się Herakliusz Porter.
Klinika św. Munga? Herakliusz Porter? To wszystko brzmiało tak dziwnie… poczułam się nieco oszołomiona lecz zebrałam się w sobie i spróbowałam przypomnieć, co tu robię. Mgliste obrazy, przypominające do złudzenia kadry z jakiegoś okropnego filmu, wyświetliły się w mojej głowie, niczym na kinowym ekranie i ujrzałam człowieka, padającego na ziemię oraz błysk jasnozielonego światła. W jednej chwili zrozumiałam, że to nie żaden film, tylko wspomnienie… wspomnienie, które nawiedzało mnie tak często. Myślę, że na mojej twarzy musiał pojawić się jakiś cień albo grymas, bo uzdrowiciel podszedł do mnie, położył mi dłoń na ramieniu i powiedział łagodnie, ale stanowczo:
-Niech pani o tym nie myśli… jeszcze za wcześnie na rozpamiętywanie, nie jest pani zupełnie zdrowa.
-Jak długo tu jestem?- zapytałam głucho. -Co mi się stało? Ostatnie, co pamiętam, to rozmowa z profesorem Snapem w moim domu.
-Profesor Snape uratował panią przed popełnieniem samobójstwa. Przeżyła pani jednak ciężki szok po wcześniejszym zdarzeniu i po czterech dniach przeniesiono panią tutaj. Na moim oddziale jest pani od tygodnia. Mamy dzisiaj szesnastego grudnia, wtorek. - z tymi słowy przyłożył na chwilę swoją dłoń do mojego czoła, a potem ujął mój nadgarstek i przez chwilę badał tętno. Wynik musiał być zadowalający, bowiem pokiwał z zadowoleniem głową i powiedział:
- Puls się poprawił, gorączka spadła. To dobrze, to nawet bardzo dobrze. Czy odczuwa pani jakieś dolegliwości? Proszę niczego nie pomijać, każdy szczegół może być ważny.
-Wszystko chyba w porządku, tylko mam taką… ciężką głowę.
-To zrozumiałe, tego się spodziewaliśmy… zaraz pielęgniarka przyniesie pani śniadanie i porcję eliksiru wzmacniającego, to powinno pomóc. Potem przyjdzie do pani psycholog, to bardzo dobry, sympatyczny człowiek, na pewno nie zajmie pani wiele czasu.- z tymi słowy Herakliusz Porter ukłonił się na pożegnanie i opuścił salę.
Nim zdążyłam ochłonąć, do sali weszła uśmiechnięta, jasnowłosa pielęgniarka w średnim wieku z zastawioną tacą w ręku i powiedziała:
-Dzień dobry, miło mi słyszeć, że czuje się pani już lepiej. Pan Herakliusz prosił mnie, abym przyniosła pani śniadanie, mam nadzieję, że jest pani głodna?
-Tak… tak, trochę.- odpowiedziałam niepewnie, nie chcąc jej robić przykrości, bo tak naprawdę wcale nie czułam głodu. Chciałam się podnieść i usiąść, ale ona potrząsnęła przecząco głową, postawiła tacę na stoliku obok wezgłowia i kazała mi się z powrotem położyć.
-Nie, niech pani nie wstaje, podam pani tacę do łóżka… może pani tylko usiąść trochę wyżej, podniosę pani poduszki… o, już lepiej. Tu jest herbata, a tu kilka kanapek. Uprzedzam, że herbata może być trochę gorzka, bo jest w niej eliksir wzmacniający, ale poczuje się pani po tym lepiej.
-Dziękuję.
Herbata faktycznie była gorzka, wypiłam ją jednak, wiedząc, że to przyniesie mi ulgę. Po paru minutach głowa ciążyła mi już o wiele mniej, a i smaczne śniadanie pokrzepiło mnie na tyle, by przywrócić mi pełną jasność umysłu i nieco więcej sił.
Szesnastego grudnia… a więc od tamtego czasu minęło jedenaście dni… jedenaście dni, które zdają się mi być wiekiem, a jednocześnie to wciąż jest takie bliskie… tak wyraźne. Tego ranka, popijając zaprawioną eliksirem herbatę na szpitalnym oddziale zrozumiałam, że zakończył się jeden etap mojego życia, zatrzasnęły się drzwi, których już nigdy nie będę mogła otworzyć, a jeśli nawet, to za nimi nie ujrzę już osoby, z którą chciałam spędzić resztę życia, osoby, która była jedną z pierwszych mi życzliwych w magicznym świecie i która pierwsza ten świat opuściła.
To nie tak miało być, pomyślałam, zaciskając zęby, wszystko nie tak…
Na jakiś głośniejszy stuk obcasa siostry, która krzątała się po sali z różdżką, sprzątając pobieżnie, otrząsnęłam się i otarłam ukradkiem łzę, która wymknęła mi się na policzek. Rozejrzałam się uważniej po sali, starając się zapomnieć chociaż na chwilę o tym, dlaczego tu jestem i dopiero teraz zauważyłam jeszcze jeden element wystroju: szklany, błękitny wazon z bukietem róż, stojący na stoliczku nieopodal.
-Od kogo są te kwiaty?- zapytałam. Pielęgniarka odwróciła się, spojrzała na bukiet i odpowiedziała:
-To od pani przyjaciół. Przychodzili tu codziennie. Był też pan dyrektor z Hogwartu i jeszcze jeden pan, ale nie wchodził do środka. Zresztą, pewnie niedługo się zjawią, dochodzi dziesiąta, a o tej porze zazwyczaj tu przychodziło któreś z nich.
Oparłam się bardziej o wysoko ułożone poduszki i chciałam znowu zagłębić w rozmyślania, gdy do sali wszedł Herakliusz Porter wraz z innym mężczyzną, ubranym w biały kitel z naszywką. Mężczyzna ten był w średnim wieku, miał zarost i nosił okulary. W dłoni trzymał czerwoną teczkę i sprawiał wrażenie przyjaznej osoby.
-To jest profesor Gillis, psycholog.- przedstawił gościa Porter. -To pacjentka, o której panu mówiłem. Profesor Gillis porozmawia z panią małą chwilę, dobrze?
-Dobrze.- zgodziłam się, chociaż byłam niespokojna. Dlaczego wezwali do mnie psychologa? Z powodu mojej próby samobójczej…?
Tymczasem prof. Gillis przysunął sobie bliżej mnie biały, metalowy taboret, usiadł na nim, położył na kołdrze u moich stóp teczkę a sam podał mi rękę, mówiąc z uśmiechem:
-Dzień dobry, nazywam się Arnold Gillis. Zapewniam panią, że nie zajmę pani wiele czasu.
-Dzień dobry. Marta Pears.- odpowiedziałam równie uprzejmie, ściskając krótko jego dłoń. Gillis otworzył teczkę a potem rozpoczął mały wywiad.
-Czy pamięta pani, dlaczego się pani znalazła na tym oddziale?
-Pamiętam.
-Słyszałem, że miewała pani tutaj koszmary senne, w których powracały przykre wspomnienia…- zerknął do notatek. -… a także halucynacje… wzywała pani w nich bliską pani osobę, która…
-Tak.- ucięłam, nie chcąc, by kończył zdanie. Mimo że nie było to zbyt grzeczne, on ciągnął dalej niezrażony, zręcznie przechodząc od kwestii do kwestii.
-A czy dolegało pani poza tym coś jeszcze? Nie mówię tu o gorączce i atakach, bo tego, naturalnie, pani nie była świadoma, chodzi mi o jakieś inne wizje, przeżycia, które mogły panią dręczyć?
-Nie wiem. -odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Ataki? O czym on, u licha, mówi? Ja nigdy nie miewam ataków! -Chyba nie.
-No dobrze… a jak pani czuje się teraz?
-Dobrze.- wzruszyłam ramionami. -Nic mnie nie boli, mam trochę ciężką głowę, ale już przechodzi, dano mi eliksir wzmacniający. Czuję się dobrze.
Gillis spojrzał na mnie krótko, potem zamknął teczkę i odłożył ją na bok. Zdjął okulary i , czyszcząc je rogiem kitla, zaczął łagodnie:
-Panno Pears… w życiu zdarzają się różne wypadki… dobrze pani o tym wie. Zdarza się i tak, że ginie ktoś, kto znaczył dla nas bardzo wiele, ktoś, bez kogo, jak sądzimy, nie potrafimy żyć… ale świat się na tym nie kończy. Może pani mi nie wierzyć, ale wiem, jak pani się teraz czuje. Pięć lat temu straciłem córeczkę. Miała na imię Agnes, była ślicznym, zdolnym, pięcioletnim dzieckiem, które nie powinno było zginąć tak szybko. Niestety, los był nieubłagany.-
Spojrzałam na niego spod oka. Prawda, czy zwykła bajeczka, wymyślona na użytek pacjentów? On sprawiał jednak wrażenie, jakby wszystko to, co mówił, było prawdą i jakby szczerze w to wierzył. Mimo woli, zaczęłam słuchać go uważniej.
- Wracaliśmy dość późno z przesłuchania do szkoły tańca… lecz niecałą godzinę po zapadnięciu zmroku. Wszędzie było pusto, ponuro, ale Agnes zdawała się tego nie widzieć, szczęśliwa i rozweselona. Musieliśmy przejść przez przedmieścia Londynu… zapewne pani kojarzy… to było na krańcu ulicy Śmiertelnego Nokturnu, bardzo nieuczęszczana dzielnica, nawiasem mówiąc…
Poczułam, że przechodzą mnie ciarki na dźwięk jego słów. Na krańcu Śmiertelnego Nokturnu… Wzięłam głęboki oddech i zmusiłam się do skupienia na słowach psychologa.
-Wieczorami często dzieją się tam burdy, wszczynane przez ludzi o … powiedzmy, mieszanej reputacji. Tej nocy też tak było, grupa kilku młodzieńców, zachowywali się głośno i nieobliczalnie, postanowiliśmy ich ominąć, ale nie zdążyliśmy wejść w boczną uliczkę, gdy jeden z nich zauważył nas, musiał być w bardzo nietrzeźwym stanie albo był zły do szpiku kości, bo bez powodu podniósł różdżkę i z ostrym, gardłowym śmiechem wycelował ją w nas… i rzucił Zaklęcie Niewybaczalne.
Spojrzałam na niego bez tchu. Byłam wstrząśnięta tym, co właśnie usłyszałam.
Dlatego powiedziałem, że rozumiem, jak pani się czuje, bo też straciłem osobę, którą bardzo kochałem i cierpiałem podobnie, jak pani… nieraz chciałem skończyć sam ze sobą albo z mordercą mojej córki…
-Odnalazł go pan?- zapytałam, nim zdążyłam ugryźć się w język. Potrząsnął przecząco głową.
-Nie, nie odnalazłem… ale wiem z zaufanego źródła, że mężczyzna ten został uwięziony w Azkabanie za zabójstwo kilkunastu mugoli w rok po mojej tragedii.- odchrząknął i nałożył okulary pewnym ruchem. -Panno Pears… to teoretycznie stara opowieść, choć dla mnie, oczywiście, wciąż żywa, ale chciałem przez to powiedzieć pani coś innego: że nie poddałem się, nie wolno nam się poddawać, nawet jeśli sądzimy, że życie nie ma sensu, że nie mamy siły na nic więcej. Życie ma sens zawsze a lekkomyślne targnięcie się na nie może mieć o wiele gorsze skutki i być o wiele bardziej bolesne, niż dalsza egzystencja z przykrym wspomnieniem w duszy. Ja też byłem załamany, zszokowany i bezgranicznie zrozpaczony po śmierci Agnes. Długo nie mogłem się pozbierać psychicznie, tylko krok dzielił mnie od przemienienia się we wrak człowieka… ale dziś dziękuję Bogu za to, że wstrzymał mnie przed tym krokiem.- urwał na chwilę i spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. -Panno Pears… pani narzeczony oddał za panią życie nie po to, żeby pani rozpaczała do końca życia, żeby pogrążyła się pani w apatii i bezradności… zrobił to, bo panią bardzo kochał i z pewnością chciałby, żeby pani żyła dalej, starając się być szczęśliwą, dążącą do spełnienia marzeń kobietą.
Odwróciłam wzrok i zacisnęłam wargi. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym być jeszcze kiedykolwiek w życiu szczęśliwa bez Dracona… spuściłam wzrok na swoją lewą dłoń, na której zamigotał niewielki diament.
--Wiem, że teraz jest pani trudno pogodzić się z tym, co się stało, pewnie pani myśli, że łatwo mi mówić i że jestem głupcem… ale proszę mi wierzyć, nie mówiłbym tego, gdybym nie pamiętał siebie w takim samym położeniu, w jakim jest pani. Prędzej czy później zrozumie pani, że miałem rację, proszę tylko mocno w to wierzyć.- z tymi słowy na jego ustach pojawiło się coś na kształt bladego uśmiechu, przysunął bliżej dokumenty i zapisawszy w nich coś wydobytym z kieszonki kitla ołówkiem, powiedział już bardziej urzędowym tonem:
-Panno Pears, jestem mile zaskoczony poprawą pani stanu w tak krótkim czasie, ale żeby tego nie zmarnować, musi pani bardzo na siebie uważać. Przeżyła pani ciężki szok i to, że teraz udało się go trochę zaćmić nie oznacza, że uda to się raz jeszcze. Dla pewności zapiszę pani specjalne pigułki, które będzie pani brać dwa razy dziennie. Pomogą pani wrócić do pełni sił, a także wyciszyć się oraz uspokoić po ciężkich przeżyciach. Wskazane by było także, aby przez najbliższe, hm… powiedzmy, dwa miesiące nie mieszkała pani sama. Jeśli to możliwe, niech przeniesie się pani do rodziny, przyjaciół, wszystko jedno, byle by był przy pani ktoś bliski. Potrzebuje pani przez pewien czas opieki i obecności osób trzecich.
-A poza tym mogę żyć normalnie?
-Tak, jak najbardziej. Może pani pracować, ale bez przemęczania się, proszę cały czas pamiętać o tym, że jest pani osłabiona i to nie zmieni się w ciągu paru dni.- to mówiąc, wyrwał kartkę z teczki i podał mi. -Tu jest recepta na środki, o których wspomniałem. Proszę je wykupić, jak wyjdzie pani ze szpitala i brać regularnie. Na początek: trzy miesiące. Jeśli nastąpi poprawa, będzie mogła je pani odstawić.
-Dobrze. Czyli mam się skonsultować z lek… uzdrowicielem po tych trzech miesiącach?
-Tak, dokładnie i najlepiej byłoby, ażeby zgłosiła się pani do pana Portera, jako że on panią prowadził, zresztą, porozmawiam z nim za chwilę i wszystko mu przekażę.- uśmiechnął się. -Z mojej strony to wszystko, nie widzę powodu, by dłużej panią męczyć rozmową, wiem, że to nieczęsto pomaga a pani najwyraźniej jest silną osobą.
-Ja silną osobą?- byłam zaskoczona jego słowami, na co on serdecznie się roześmiał i powtórzył:
-Tak, jest pani naprawdę silna. Pewnie pani powie, że chciała pani popełnić samobójstwo i że to wcale nie jest objaw siły?- uśmiechnął się domyślnie a widząc na mej twarzy potwierdzenie swoich słów, kontynuował: -Nie zgodzę się z panią. Można powiedzieć, że znalazła się pani na dnie, a przynajmniej pani tak to odczuwała, ale odbiła się pani od niego, pani organizm naprawdę walczył o przetrwanie w ciągu tych ostatnich kilku, kilkunastu dni. Nie wiem, co panią bardziej wyniszczało, czy trucizna, czy śmierć ukochanego mężczyzny, ale nie ulega wątpliwości, że pani powoli umierała. Opieka, jaką zapewniano pani przez pierwszych kilka dni, zapewniłaby pani w normalnych okolicznościach powrót do zdrowia lecz w obliczu zdarzeń, jakich pani była świadkiem i ich ogromnego wpływu na pani mózg, niewielkie na to były szanse. Powiem pani nieoficjalnie, że zastanawiano się nawet nad neutralizacją wspomnienia.
-Neutralizacją?
-Tak. To złożony proces, w wyniku którego udałoby się złagodzić o kilka procent wpływ wspomnienia na pani mózg, ale na szczęście, pani się nie poddała i w niepojęty, prawdę mówiąc, sposób zaczęła pani wracać do sił. Dobrze, nie będę pani dłużej zamęczać, zwłaszcza że, jak widzę…- tu zrobił nieokreślony gest w stronę przeszklonych drzwi do mojej sali, za którymi dostrzegłam roztrzepane loki Hermiony oraz rudą czuprynę Rona -ktoś chce się z panią zobaczyć. Jestem zadowolony z tej wizyty i mam nadzieję, że szybko pani wydobrzeje. Do widzenia.- uśmiechnął się przyjaźnie, uścisnął mi pożegnalnie dłoń i opuścił salę, mijając na progu moich przyjaciół, ubranych w jasne fartuchy.
-Cześć! Jak się czujesz? Uzdrowiciel nam powiedział, że się ocknęłaś i że wszystko zmierza ku dobremu, nawet nie wiesz, jak się cieszymy!- zarzucili mnie chórem radosnych okrzyków. Wyściskałam ich po kolei i ze wzruszeniem przyjęłam kolejny bukiet, tym razem herbacianych róż. Kiedy już się uspokoili i zajęli dwa taborety, przyjrzałam im się bliżej i zobaczyłam na ich twarzach ślady minionych dni: Hermiona miała podkrążone oczy i dzielnie ukrywała, że jej uśmiech jest nieco wymuszony, a Ron stracił trochę dawnej wesołkowatości i pogody ducha. Rzecz jasna, oboje starali się udawać radosnych przede mną lecz za długo się znaliśmy, bym dała się na to nabrać.
-Hej… proszę was, nie martwcie się.- powiedziałam cicho po paru minutach zdawkowej rozmowy, patrząc na nich stanowczo. -Wystarczy, że ja… że ja… niech to pozostanie tylko moje, dobrze? Nie chcę, żeby moje zmartwienia odbijały się na was.
-Marta, przestań opowiadać głupstwa, dobrze?- odparł Ron z udaną irytacją. -To chyba jasne, że twoje problemy są naszymi i nic tego nie zmieni, jesteśmy przyjaciółmi! Chyba nie sądzisz poważnie, że przejdziemy do porządku dziennego nad tym, co się stało?
-Ron ma rację.- wtrąciła Hermiona. -Nie możesz nas o to prosić… wiemy, jak ci ciężko i wiemy, że to, iż my… iż nam też jest żal, że to niczego nie zmieni… wszyscy go znaliśmy, poza tym wy mieliście… - urwała, patrząc na mnie niepewnie. Tak, wiedziałam, o czym mówi, wiedziałam, że mówi o naszych zaręczynach, które nie trwały nawet dwie doby… a właściwie, trwały nadal, tylko czy można mówić w pełni o trwaniu, gdy jedna z osób jest daleko, daleko stąd, w świecie, z którego nie ma powrotu?
-Dobrze, ale widzę, jak oboje wyglądacie.- wróciłam do właściwego tematu, uznając, że tak będzie bezpieczniej. -Ten uzdrowiciel, Porter, twierdzi, że nastąpiła poprawa, psycholog też był zadowolony.
-Tak, mówił, że twój stan się poprawia.- przytaknęła Hermiona, chyba z ulgą witając zmianę tematu. -Jeśli tak dalej pójdzie, to może na święta będziesz już w domu.
Na święta będziesz już w domu… jak to dziwnie, pusto brzmi… święta… Boże Narodzenie lada moment i ja będę z powrotem w domu… tylko gdzie jest teraz mój dom? Moi rodzice nie żyli, Draco…
-Ja nie mam domu.- powiedziałam nieoczekiwanie na głos to, co pomyślałam. Hermiona i Ron patrzyli na mnie z zaskoczeniem. Opanowałam drżenie głosu, które nagle mnie nawiedziło i dodałam, biorąc głęboki oddech. -Mój dom… skończył się, zanim się zaczął…
-Nie mów tak, to nieprawda.- Hermiona złapała mnie za rękę. Jej głos także się załamał. Szybkim ruchem otarła rękawem fartucha łzę, jaka spłynęła po jej policzku. -Twój dom cały czas jest przy nas, nigdy…
-Hermiono, to bardzo miłe, co mówisz, ale niestety, tak się składa, że niedługo waszym domem, twoim i Rona, będzie Nora, a ja…
-To, że staniemy się małżeństwem, nie oznacza, że przeniesiemy się do Nory.- wtrącił stanowczo Ron.
-Tak, ale…
-Daj spokój, dobrze? Ty i Harry zawsze będziecie dla nas jak rodzina i nic tego nie zmieni, rozumiesz? Nic!- Ron tym razem nie dał się przegadać. Spojrzał na mnie surowo i złagodniał. Usiadł na brzegu mojego łóżka, niepewnie dotknął mojej dłoni i pogładził ją, mówiąc spokojnie:
-Marta, przepraszam… wiem, ile on dla ciebie znaczył, ale my zawsze będziemy przy tobie, choćby nie wiem co. Zawsze możesz na nas liczyć, a szczególnie teraz.
-Dzięki, Ron.- spojrzałam na niego z wdzięcznością, przełykając ślinę i ściskając jego dłoń. -Wiem o tym.
-No, to może porozmawiajmy o czymś innym?- zaproponowała wciąż trochę drżącym głosem Hermiona, patrząc na nas wilgotnymi oczyma.
-Dobrze, ale najpierw powiedzcie mi, co się ze mną działo przez ten czas. Psycholog wspominał o atakach, ja sama przypominam sobie tylko koszmary senne i halucynacje.
Więc opowiedzieli, w skrócie, niechętnie i wahając się przy niektórych fragmentach, ale w końcu dowiedziałam się, jak naprawdę było ze mną przez ostatnie dziesięć dni. Potem rozmawialiśmy o moim powrocie, pozdrowieniach od przyjaciół oraz znajomych, a także innych błahych sprawach. Około jedenastej Hermiona i Ron pożegnali się ze mną i poszli do pracy, a ja zostałam sama ze sobą w jasnej, przestronnej sali, na zewnątrz której padał śnieg a dzieci skakały z radością, że będą mogły pójść na sanki.
Leżąc tak i słuchając codziennych odgłosów szpitalnych, przetykanych czasem głośniejszym wyciem wiatru, przypomniałam sobie pewien letni wieczór w domu na Gotta Howna 34, kiedy Draco przyszedł do mnie z bukietem róż od Yoanny po scysji w Ministerstwie. Wtedy myślałam, że wszelkie burze, które nas czekają, ominą nas albo uda nam się je zwalczyć wspólnie siłą tego, co mnie łączyło z Draconem; teraz zrozumiałam, że są burze, które zwycięstwa nie oddają tak łatwo, a jeśli już, to za straszną cenę.
Mimo że przyszłość cały czas nie nabrała jeszcze tak jasnego koloru, liczyło się dla nas wyłącznie teraz, a przynajmniej- w ciągu tej nocy. Tak, tak… drzwi są zamknięte. Na próżno dobijasz się i szarpiesz za klamkę. Tak będzie do końca świata.

[ Brak komentarzy ]


« 1 2 3 4 5 6 7 8 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki