Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Doo!

  108. Cosmo na rozstaju dróg
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 04 Października, 2014, 20:27

– Hej, jesteśmy przyjaciółkami, prawda?
– No!
– Jeszcze jak!
– A macie jakieś sekrety? Poopowiadajmy sobie sekrety!
Sara i Melisa popatrzyły po sobie, ich entuzjazm nieco opadł, chociaż wciąż był rozgrzany.
– No! Powiedzcie jakieś swoje sekrety! – ponowiła Charlotte.
Był przyjemny, sobotni wieczór, dziewczynki odrobiły już lekcje i siedziały we trójkę w dormitorium. Na szczęście, Romilda prowadzała się gdzieś ze swoimi koleżankami, więc mogły rozmawiać spokojnie.
– To ty zaczynasz – podsunęła niewinnie Melisa.
– Ale tylko wtedy, gdy obiecacie, że też powiecie!
W sumie… Chyba po to jest przyjaźń, pomyślała Sara.
– Zgoda.
– No więc… – Charlotte się zamyśliła. – Kiedyś zesikałam się za biurko, bo nie chciało mi się iść do toalety… Potem zwaliłam na mojego starszego brata.
Melisa i Sara bardzo starały się nie parsknąć, chociaż było to trudne.
– Ale to było dawno temu, miałam osiem lat… A ty, Meliso?
Melisa nieco się uspokoiła, a nawet spochmurniała.
– No cóż… Trochę się tego wstydzę, ale jesteśmy przyjaciółkami… No więc, wcale nie mam śniadej cery. I nie mam kasztanowych włosów.
– Co?! – wykrzyknęły ze zdziwieniem Sara z Charlotte.
– Powaga – przytaknęła dziewczyna. – Tak naprawdę mam jasną karnację, ale rodzice zawsze chcieli mieć dziewczynkę z ciemną, więc farbują mi włosy już dobrych parę lat, chodziłam też na solarium. Ale teraz nie mogą mnie smażyć w tubie, więc mam się smarować samoopalaczami.
– To chyba jakiś żart… – zdecydowała Sara. – Twoi rodzice? Mama mojego… przyjaciela… chodzi na solarium i farbuje włosy, ale ona ma chyba z pięćdziesiąt lat! A ty prawie trzynaście…
– Co mam poradzić? – głos Melisy delikatnie zadrżał. – Skoro rodzice nie są mną do końca usatysfakcjonowani… Wiem, że mnie kochają. Więc chcę być dobrą córeczką. Wprost mi powiedzieli, że nie mogą się doczekać czasów, kiedy będzie można wybierać wygląd małego dziecka i zmieniać go genetycznie… Mówią, że to powinna być podstawa…
– Nie rozumiem co drugiego słowa… – wybełkotała Charlotte. – I co to jest to solarium?
– Taka tuba, w której się opalasz.
– Co? A po co to komu? – skrzywiła się Charlotte, potrząsając swą złotą grzywą.
– Rodzice po prostu bardzo chcieli, żebym była kalką mamy, ale mam karnację po tacie – westchnęła Melisa. – Mieszkamy na wsi, trochę irytujące było jeździć co parę dni na opalanie do miasteczka… Ale, na szczęście, teraz muszę używać tylko samoopalaczy.
– Nie możesz po prostu, wiesz, przestać? – zagadnęła Sara.
– Chyba wywołałoby to dość spore poruszenie… – stwierdziła Melisa. – Ale kiedy dorosnę, nigdy już nie użyję samoopalacza. Nigdy nie pójdę na solarium i będę miała ładne, jasne pukle, nie brązowe.
Charlotte i Sara jeszcze chwilę siedziały, nie wiedząc, co powiedzieć.
– No… – Charlotte zaczęła niezbyt zgrabnie. – Sara? A ty?
Sara zamyśliła się. Miała na pewno sporo sekretów, ale który bezpieczniej zdradzić?
Jak na komendę, do dormitorium przez uchylone okienko wpadł papierowy samolocik. Grzecznie spoczął na baldachimie łóżka Charlotte. Ta, klnąc siarczyście na złośliwy samolocik, wspięła się po niego. W trójkę usiadły nad jego treścią.

Och, jaka szkoda, że one nigdy nie dowiedzą się, jaką niespodziankę przygotowaliśmy dla nich przed portretem Grubej Damy!

Sara, Charlotte i Melisa wymieniły zaskoczone spojrzenia.
– Och, nieźle się bawią nasze klasowe pajace! – powiedziała głośno Charlotte, ale widać było, że korci ją to, by pójść przed portret Grubej Damy.
– Może zerkniemy? – zagadnęła Melisa.
– Nie mam ochoty bawić się z dziećmi, wyrosłam z takich… EJ!
Gadającą wyniośle i arystokratycznie Charlotte łatwo było szarpnąć z dwóch stron i pociągnąć w kierunku drzwi, gdyż w swej wyższości przemawiała z zamkniętymi oczami.
– Będę tego żałować… – zdążyła jedynie dokończyć, gdy w trójkę zeszły do salonu Gryfonów. Nie było tu wielu osób, zbliżała się godzina snu, więc tylko ostatni maruderzy odrabiali (lub zdobywali…) pracę domową. Wygramoliły się przez dziurę przed portret Grubej Damy. Ta jednak spała, a w okolicy nie dostrzegły żywej duszy.
– Mówiłam, że tylko… – zaczęła tym samym głosem przemądrzałej kwoki Charlotte, gdy Sara zauważyła:
– Tam coś leży!
Rzeczywiście, niedaleko portretu Grubej Damy, za kolumną, ktoś ukrył świstek. Dziewczęta ostrożnie go otworzyły:

Jeżeli to czytasz, to zapewne jesteś jedną z trzech Wścibskich Bab, które przylazły po niespodziankę. Wścibskie Baby są uproszone do udania się po nagrodę do klasy zaklęć. Inne osoby uprasza się o zaprzestanie międlenia tej karteczki dłońmi tudzież nie dłońmi i grzeczne odłożenie.

– Wracam! – warknęła Charlotte. – Robi się ciemno, za niedługo nie będzie można chodzić po korytarzach. Wyrosłam z takich zabaw!
– Ej, Charlotte! – Sara mrugnęła do niej zachęcająco. – To na pewno będzie interesująca nagroda.
– Będę tego żałować – powtórzyła Charlotte ze znudzeniem, gdy dwie przyjaciółki pociągnęły ją w obranym kierunku.
Na korytarzu nie spotkały nikogo, a już na pewno nie Filcha, który pewnie zagoniłby je z powrotem, tak więc przejście tej drogi nie było aż tak trudne. Gdy już znalazły się w klasie zaklęć, Melisa szybko znalazła karteczkę , zostawioną w dość widocznym miejscu, to znaczy na jednej z ławek.

Całkiem grzeczne z Was Wścibskie Baby! Teraz bądźcie trochę niegrzeczne i poszukajcie nagrody pod ziemią. Tam, gdzie węże i nietoperze.

– Węże i nietoperze? – spytała Charlotte ze zdziwieniem. – Mózgi im się rozwarstwiły?
– Tu chyba chodzi o lochy – stwierdziła Sara z namysłem. – Węże to Ślizgoni, ale nietoperze…
– To pewnie Snape – stwierdziła Melisa.
Parsknęły, po czym szybko pobiegły do lochów. Teraz to prawie na pewno było za późno na chodzenie wieczorem… Szybko jednak udało się im tam dotrzeć, chociaż każdy najmniejszy szmer przyprawiał je o zawał.
– Tylko że lochy są całkiem duże! – warknęła Charlotte, zatrzymując się przy sporej zbroi. – Jak niby mamy znaleźć te ich ambitne karteluszki?
– Mogli dać chociaż jakąś wskazówkę, fakt… – przyznała Sara. – Nie wiem, zostawić szlak ze śmierdzących skarpetek…
– No co ty, przecież oni ich nie zdejmują! – obruszyła się całkiem poważnie Charlotte.
W tym momencie, ze zbroi, przy której stały, dobiegło je ciche parsknięcie. Jak na komendę, odwróciły się w tamtą stronę, wszystkie trzy zmarszczyły czoła.
– Chyba coś siedzi w zbroi… – stwierdziła Melisa z lekką rezerwą.
– Chyba trzech cosiów… – warknęła Charlotte, dopadła agresywnie do zbroi, po czym pociągnęła za żelazny hełm. Pomiędzy kirysem a hełmem rozciągała się czyjaś szyja.
– Ała. – dało się słyszeć spod przyłbicy.
Po chwili gigantyczna zbroja się sama rozczłonkowała i oto przed dziewczynami stali Artemis i Thaddeus. Felix wyszedł zza jakiejś zielonej kotary, za którą się ukrywał.
– TADA! – zawołał z radością Artemis, rozkładając ręce okutane w żelastwo.
– A gdzie ta niespodzianka? – spytała podejrzliwie Charlotte.
– Jak to? – zmartwił się Artemis. – To MY jesteśmy niespodzianką! Bomba, nie?
– Aż wybuchłam z wrażenia, kurczę…
Trójka chłopców w rządku wyglądała dość zabawnie, zwłaszcza, że Artemis i Thaddeus byli okutani, każdy w inną część zbroi. Artemis, po komentarzu Charlotte, zrobił minę zasmuconego pięciolatka, Felix przyglądał się z zaciekawieniem to jednej, to drugiej stronie. Jedynie Thaddeus nie okazał emocji, bo jego szalona głowa wciąż tkwiła uwięziona w żelaznym hełmie. Sara zaczęła się nawet zastanawiać, czy dociera do niego cokolwiek ze świata zewnętrznego, bo hełm był istną puszką. Z tego też tytułu, nie wydało jej się dziwne, że nagle ruszył truchtem w głąb lochów, wyciągając przed siebie ręce jak lunatyk i zniknął za węgłem. Pozostała piątką zamarła.
– Ej! – syknął Artemis. – A tego gdzie wywiało?
– Złapmy go, bo jeszcze napyta sobie biedy! – zaproponowała Melisa z lękiem.
– I przy okazji nam! – warknęła Charlotte i pierwsza rzuciła się w pogoń, przybierając zaciętą, agresywną minę.
Udało im się dogonić Thaddeusa, który zdumiewająco zgrabnie pokonał na ślepo zawiłości lochów, ale, mimo wyciągniętych rąk, władował się z całym impetem w ścianę na końcu korytarzyka. Felix podszedł doń, westchnął, i mimo swoich niewielkich rozmiarów, zdołał podźwignąć długiego Thaddeusa. Chociaż podjęto próby, hełm nie został zdjęty.
– Ej! – syknął Artemis do Sary, gdy reszta zajęta była próbami zdjęcia hełmu.
Ta odwróciła się w kierunku, gdzie pokazywał. Stali przy jakiejś klasie, przez otwarte drzwi dostrzegli mnóstwo półek z eliksirami i pokaźny, bulgoczący kociołek z czymś wewnątrz. Artemis i Sara, zaglądający do komnaty ostrożnie, wymienili zaintrygowane spojrzenia.
– Ciekawe, co tam się warzy. I tego nikt nie pilnuje… – zastanowiła się Sara.
– Nie wiem, ale mam ochotę narozrabiać! – uśmiechnął się Artemis, diabelsko szczerząc kły.
– Co robisz? Przecież Snape nas oskóruje! – jęknęła Sara, gdy Artemis z niewinną minką szepnął:
– Wingardium Leviosa!
Jeden z eliksirów stojący na półce uniósł się delikatnie, zachwiał lekko, po czym popłynął w powietrzu i z brzękiem wpadł do kociołka. Za nim poszybował następny.
– Stój! – przeraziła się Sara. – Psujesz jego pracę!
– Właśnie o to chodzi, siostrzyczko! – uśmiechnął się złośliwie.
– A co, jeśli wybuchnie? – Sara z rozpaczą obserwowała trzecią butelkę, która znikła w bulgoczącej cieczy. – I zrobi nam krzywdę?
– Wtedy nasza księżniczka będzie miała okazję wybuchnąć z wrażenia tak, jak chciała…
Ze środka kociołka wydobywała się biała, gęsta piana i spływała wolno na kamienną podłogę. Z każdą chwilą przybywało jej coraz więcej.
– EJ!
Sara i Artemis odwrócili się, jak na komendę. Do komnaty wszedł… Constantin Al Atrash. Patrzył na kociołek z przerażeniem.
– Co ty tu robisz? – zapytali naraz.
– Odpracowuję szlaban dla Snape’a! Już prawie skończyłem, miał się ważyć kilka minut, to poszedłem do toalety… Cóżeście z nim zrobili!
Artemis i Sara wymienili zakłopotane spojrzenia.
– Co się dzieje? – zapytała Melisa, która razem z Charlotte, Thaddeusem i Felixem podeszli do nich. Felix trzymał Thaddeusa za nadgarstek, bo nie udało im się ściągnąć hełmu. Constantin zmierzył go pełnym obrzydzenia i zdziwienia wzrokiem, ale potem przeniósł wściekłe spojrzenie na Artemisa.
– Stań tu za mnie i zrób całą robotę od nowa! – wrzasnął piskliwie, potrząsając Artemisem jak szmacianą kukiełką. – AAA! On idzie!
Rzeczywiście, rozległy się kroki na jakichś schodach.
Siódemka Gryfonów wykonała zbiorowy ruch w którąkolwiek stronę, skutkiem czego powpadali na siebie.
– Tędy! – rozkazała Charlotte półgłosem i desperackim ruchem popchnęła całą grupkę w nieokreślonym kierunku.
– Zostaw go! – syknął Artemis do Feliksa.
– Ale… – zdumiał się Felix.
– Mówię ci, zostaw!
Tak więc wymsknęli się tam, skąd przyszli, zostawiając Thaddeusa przy kipiącym kociołku, tańczącego podczas próby ściągnięcia hełmu. Zanim nie oddalili się dość, usłyszeli tylko Snape’a „Clarke!”, a potem solidny wybuch, nie wiadomo jakiego pochodzenia.
– Dlaczego kazałeś mi tam zostawić Thaddeusa?! – zapytał z irytacją Felix, gdy wreszcie się zatrzymali przy zejściu do lochów.
– Właśnie dlatego… – wysapał Artemis, wspierając dłonie na kolanach. – Wiedziałem, że w którymś momencie wybuchnie, czy nie wiem, ześle nam na głowy wieżowiec, ale nie chciałem, żeby stało się to podczas ucieczki… Teraz tylko Snape jest w jego polu rażenia…
– Ale Thaddeus będzie miał kłopoty! – zauważyła Melisa z troską.
– Co ty! Nawet, jak uda im się wyciągnąć jego zastanawiającą czaszkę z tej blachy, to i tak nie widział, co się działo, nie był w to bezpośrednio zamieszany, zresztą…
– Mój eliksir!... – miauczał gdzieś w tle Constantin, trzymając się za głowę i kucając pod ścianą.
– Nie jęcz! – ofuknęła go Charlotte. – Jeszcze tego brakuje, żebyśmy przez ciebie zostali wydani!
– Wydani?! – zawołał wrzaskliwie Constantin, wstając. – To wasza wina! Nie prosiłem, żebyście mi psuli wszystko! A twój głos jest już dostatecznie przenikliwy, że nawet Hagrid w swej chatce go usłyszy!
– Powiedział, co wiedział! – krzyknęła ze złością Charlotte.
– A ja bym powiedział, że jest już zbyt późno, żeby grupa uczniaków wałęsała się po szkole.
Wszyscy podskoczyli. Z cienia wysunął się woźny, Filch. Miał zadowoloną z siebie minę.
– No, ale już tu idzie pan profesor, on zapewne oświeci was, jakie będą konsekwencje…
Rzeczywiście, korytarzem sunął już wściekły Snape. Był obryzgany czymś żółtym, a na pelerynie znajdowały się śladowe ilości białej piany z kociołka. Przystanął przy grupie Gryfonów, mierząc każdego z osobna lodowatym spojrzeniem.
– Nie przypominam sobie, Al Atrash, żebym pozwolił ci odejść – wycedził w końcu.
Constantin zrobił żałosną minę i ręce mu opadły.
– Wiedziałem… – burknął do siebie.
– To akurat moja wina… – wtrącił się Artemis, po czym, po chwili zastanowienia, palnął – Myśmy go porwali!
Wszyscy popatrzyli na niego ze zdumieniem.
– Porwali? – powtórzył Snape, unosząc brwi. – To znaczy?
– To znaczy… – zająknął się Artemis. – … Czuliśmy, że nie zaśniemy bez kołysanki! Thaddeus zażyczył sobie operowego śpiewu. Ale nikt z nas nie umie śpiewać. Nie to co nasz kolega, on to dopiero ma warunki, proszę spojrzeć, ten tłuszcz nie kłamie!
Po czym poklepał dziarsko Constantina po brzuchu i zgrabnie ominął cios tłustą pięścią między oczy.
– Tak więc – kontynuował beztrosko Artemis. – postanowiliśmy go dorwać, gdziekolwiek by nie był. No i go tu znaleźliśmy… Bardzo się opierał, nie chciał odchodzić, płacząc nad ukochanym eliksirem, ale my potrzebowaliśmy jego głosu…
– Ach tak? – zapytał cicho Snape, ironicznie przekręcając głowę. – Więc wytłumacz mi, Greengrass, skoro tak potrzebowaliście kołysanki, to po co ten wasz… inny… kolega założył sobie na głowę hełm z jakiejś zbroi?
Wszyscy zamrugali oczami z zakłopotaniem.
– Zapewne, żeby lepiej rezonował dźwięk… – zadrwił Snape, uśmiechając się jednym kącikiem ust. – Chociaż jego głowa pewnie sprawuje się nie gorzej, sądząc po jej pustocie. Rozumiem też, że to niewiarygodny głos Al Atrasha zmienił jedną z moich salek w małe bagno?
Nikt się nie odezwał.
– Myślę, że pójdziecie to teraz posprzątać – wycedził Snape. – I minus trzydzieści punktów dla Gryffindoru. I uważajcie, Clarke rozlał wszędzie coś dziwnego, co tryska niespodziewanie spod jego hełmu… Miłego sprzątania, Gryfoni.
– Świetnie! – warknął Constantin, gdy na klęczkach szorowali podłogę w komnacie. Charlotte, obrażona na wszystkich, zajęła się najdalszym kątem. Felix i Melisa sprzątali bez mrugnięcia, a Sara krzywiła się, gdy jej ścierka najeżdżała na dziwaczną, żółtawą substancję, rozlaną tu przez Thaddeusa. Bała się zastanawiać nad tym, co to było, ale żal jej się zrobiło na myśl o tym biedaku, z głową w hełmie, opryskującego swą uwięzioną twarz jakąś cieczą. Może się nią udusi?
– Nie narzekaj, nie chcieliśmy źle! – zawołał Artemis. – Poza tym, pączku, mógłbyś się z nami troszkę zaprzyjaźnić, nie sądzisz?
– Nie cierpię bezsensownych przyjaźni – burknął do siebie Constantin, z obrzydzeniem ścierając podłogę z substancji pochodzenia nieznanego.
– Mimo twych słów, nie życzę ci źle! Widzisz, nawet próbowałem cię uchronić przed gniewem Snape’a, ale chyba wyczuł, że wciskam kit…
Constantin prychnął, ale nie odezwał się już więcej.
– Słuchajcie, chyba wiem, co to jest… – zauważył Felix po chwili, przyglądając się ze zdziwieniem szmacie uwalanej w żółtawej cieczy.
– No? – zagadnęła Sara.
– Chyba brukselkowa…


Cosmo zbiegał po ośnieżonym zboczu w kierunku wioski. Słońce tego dnia świeciło mocno i śnieg raził po oczach. To jednak nie przeszkadzało młodemu Blackowi zbytnio. Wciskał dłoń w kieszeń swego czarnego płaszcza i uśmiechał się wymownie. Czuł się świetnie, ale to nie była radość. Bardziej duma, mściwość, satysfakcja, co sprawiało, że na wszystkich patrzył dość wyzywająco. Nic dziwnego, że nieliczni ludzie wracający z Hogsmeade zerkali z lekką konsternacją, gdy tylko odważyli się spojrzeć na ten niezwykły widok: czternastoletni Ślizgon, patrzący po ludziach zabójczym wzrokiem, prowadzący za rękę wiotką, nieprzeciętnie piękną uczennicę Beauxbatons, trzy lata starszą od niego.
Cosmo sam nie wiedział, co sądzić o relacji z Brigitte, ale podobało mu się. Mile łechtało jego dumę Blacka to, że dziewczyny patrzyły na nich z rozpaczą i zawodem, chłopcy zaś z zazdrością. Przyjemnie było być Blackiem, który już sam w sobie przy poruszaniu się po szkole zagęszczał atmosferę, zwłaszcza w grupkach niewiast, a co dopiero wozić się ze śliczną Brigitte, którą wyrwał pomimo ich różnicy wieku, tym samym podwajając swoją cudowność. Zastanawiał się tylko, o co tak naprawdę tu chodzi. Od ich absyntowego pocałunku minęły przynajmniej dwa tygodnie, ale nie rozmawiali od tamtej pory prawie wcale. Cosmo nawet się obawiał, że Brigitte się na niego obrazi, iż zostawił ją samą w tamtej klasie.
Jakie było jego zdziwienie, gdy tego dnia natknął się na nią w sali wejściowej i palnął coś w stylu:
– Szukałem cię!
Brigitte nie odparła wtedy nic, patrząc na niego z uśmiechem, tym samym kombinatorskim i jednocześnie niewinnym uśmiechem, który zapamiętał.
– Robisz coś dziś? – zagadnął jeszcze, odwzajemniając się czymś podobnym.
Niczego nie ustalali, gdy szli po zboczu, Brigitte sama złapała go za rękę, a on nie protestował. Nie był pewien, co ten gest oznacza, ale poczuł jakieś sensacje w brzuchu i przez chwilę nawet jego głowa upoiła się dziwnym uczuciem niczym po porcji absyntu. To wszystko było szalone, a jednak…
Dotarli do wioski, chociaż do Cosmo nie dotarło to od razu. Styczniowy mróz nie wymroził, niestety, nikogo, więc musieli się przedrzeć przez duży tłum, nierzadko gapiących się. Udało się młodemu Blackowi zaciągnąć Brigitte do mniej uczęszczanej części Hogsmeade.
– To gdzie byś chciała pójść? – zapytał Cosmo cicho, bezwiednie przysuwając się bliżej dziewczyny. Uśmiechnęła się do niego tajemniczo i wskazała na obskurny szyld.
– Świński Ryj? – uniósł brew Cosmo. – Ale tam jest brudno. I barman śmierdzi. To nie miejsce dla takiej delikatnej dziewczyny.
– Moi chcę spróbowaci waszi whiskey! – zadecydowała pewnym siebie tonem. – I nie delikatna dziewczyna, nie jest!
– Ale…
– … – Francuzka przysunęła się bliżej do oszołomionego Cosmo i czule poczochrała mu smołowate włosy, robiąc błagalną minkę.
– No dobra… – westchnął chłopak, kręcąc głową.
Wewnątrz siedział może z jeden zakapior. Cosmo rozejrzał się z niesmakiem i wyższością, a Brigitte już pędziła do barmana z entuzjazmem.
– Whiskey. Dwa!
Barman zmierzył ją dość zaskoczonym spojrzeniem, przeniósł zblazowany wzrok na Cosmo, po czym westchnął ciężko i zabrał się do roboty. Cosmo w tym czasie wynalazł stolik względnie najbardziej sterylny. Brigitte przyniosła trunki i skuliła się blisko Cosmo, obdarzając go wręcz cielęcym spojrzeniem. Cosmo znów poczuł się niesamowicie zadowolony z siebie, objął tą małą, jak na siedemnaście lat, kruszynkę ramieniem i chwycił szklankę.
Po kilku kolejkach i trwającym dobre dwa kwadranse międleniu się i lizaniu, szli lekko chwiejnym krokiem przez ulice. Ludzie nieco dziwnie patrzyli na ich publiczne okazywanie sobie uczucia, ale Cosmo miał to głęboko w poważaniu - ważne, że była zabawa.
Otrzeźwiał, i to porządnie, dopiero wtedy, gdy z Trzech Mioteł wyszła grupka Gryfonów, w tym jego siostra i jej przyjaciółka, Melisa. Tak się złożyło, że cała siódemka zerknęła na nich, gdy Brigitte uwiesiła się szyi Cosmo i bez zapowiedzi włożyła mu język do ust agresywnie.
– Ale ohyda… – wychwycił Charlotte Cosmo i trochę się speszył. Na szczęście, gdy już Brigitte się od niego odessała, grupki nie było. Za to w wejściu stał Draco i mierzył Cosmo szczególnym spojrzeniem. Czternastolatek zerknął na przyjaciela wymownie. Brigitte też tam popatrzyła.
– Czi chce się zobaczcić z przyjaciel? – spytała Brigitte.
– Tak jakby… ale…
– Wszystko dobrze. I tak zmarzli i pójść do dom.
Na odchodnym obdarzyła go namiętnym pocałunkiem i odeszła w swoją stronę, dołączając do swoich. Cosmo stał jeszcze przez chwilę na bruku, gapiąc się bezwiednie w jej plecy. Czuł, że czegoś mu brakuje. Dlaczego ?
Draco podszedł do niego z niesmakiem wypisanym na twarzy.
– Co cię napadło? – warknął na dzień dobry.
– O co ci chodzi? – zdumiał się Cosmo.
– O tę Francuzkę! Kim ona dla ciebie jest? Liżesz się z nią na środku ulicy… Ile ty masz lat?
– A co? – szczeknął Cosmo. – Wydaje ci się, że jestem na to za młody? A może tylko ty masz monopol na robienie pierwszy wszystkiego? Po prostu zazdrościsz, bo mam dziewczynę, a ty nie!
– Pogięło cię? – Draco zmierzył go z obrzydzeniem. – Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie dotykałbym pierwszej z brzegu, która na mnie łaskawie spojrzała!
– Wiem, że ty byś najpierw odkaził Domestosem, ale TY jesteś kuriozalnym przypadkiem! – warknął Cosmo ze złością.
Draco nie do końca zrozumiał, co to Domestos, więc tylko zmrużył oczy na wszelki wypadek.
– A więc to twoja dziewczyna… – rzekł powoli z odrazą. – Mogłeś chociaż wczoraj powiedzieć!
– A skąd miałem wiedzieć!… Skąd miałem wiedzieć, że dziś będzie moją dziewczyną…
– Wiesz, chyba takie rzeczy się czuje… Jesteś pewien, że to twoja dziewczyna?
– Nie, wcale! – zripostował Cosmo, czerwieniąc się i nieco tracąc rezon.
– Bo odnoszę wrażenie, że spełnia raczej rolę myjki do jamy ustnej.
Cosmo aż rozdziawił twarz z szoku. Draco wpatrywał się w niego chłodno, tryumfując.
Młody Black poczuł się straszliwie samotny i zrozpaczony. Zdał sobie sprawę, że nie czuł się tak od dawna, prawie od miesiąca, odkąd zaprosił Brigitte na bal… Czy była ona niczym plaster na rany? Czy dawała mu złudne poczucie miłości, która leczy rany? A teraz Draco po prostu zerwał ten plaster, otwierając rany na nowo…
To wszystko przez niego. Gdyby nie zaproponował zabawy Melisą Flaxenfield, teraz byłoby inaczej. Gdyby Cosmo nie zadawał się z nim, to nie on by męczył Melisę i też było inaczej. Gdyby Cosmo nie trafił do Slytherinu, tylko do Gryffindoru, byłoby kompletnie inaczej i może Melisa…
– Dlaczego cię poznałem? Dlaczego trafiłem do Slytherinu? – zapytał Cosmo z wściekłością, przez zęby. Tym razem to Draco pozostał na wdechu, ale szybko się pozbierał.
– Kiedyś będziesz mi wdzięczny… – pokiwał głową cierpliwie, słowa Cosmo wyraźnie wywołały w nim smutek. Dotknęło go po prostu to pytanie. – Wkrótce już…
– NIGDY, ROZUMIESZ?! NIENAWIDZĘ SWOJEJ RZECZYWISTOŚCI! WOLAŁBYM ZGINĄĆ!…
Zachwiał się na nogach, bo Draco wymierzył mu policzek z najwyższą odrazą. Cosmo złapał się w ciężkim szoku za rozognione miejsce. Nieliczni gapie chichotali.
– No dalej! – zgrzytnął na Dracona. – Uderz mnie jeszcze! Pięścią, jak prawdziwy mężczyzna, a nie jak jakiś ciotowaty paniczyk! Dawaj! Bądź mężczyzną, Malfoy!
– TO TY BĄDŹ MĘŻCZYZNĄ! – huknął na Cosmo Draco, rumieniąc się ze złości. – Oprzytomniej wreszcie! Jesteś w Slytherinie i to się nie zmieni! A jak będziesz fikał, to skończysz w piachu! Ultimatum: pogodzisz się z tym, że jesteś Ślizgonem i od zawsze miałeś nim być, albo zdechniesz jak wszyscy twoi bliscy, już wkrótce! Ty decydujesz!
Po czym, siny ze złości, Draco odszedł. Za nim powlekli się Vincent i Gregory, od dłuższego czasu przysłuchujący się na tyłach tej konwersacji z kamiennymi twarzami. Cosmo stał samotnie na środku bruku. Nie ruszył się z miejsca nawet wtedy, gdy ostatni gapie odeszli, wciąż zapatrzony w przestrzeń.


Nicholas minął jakąś grupkę gapiów, zapatrzonych, nie wiedzieć czemu, w jego młodszego brata. Cosmo stał w centrum uwagi (co samo przez się rozumiało, w końcu był to Cosmo), wyglądał przy tym prawie teatralnie.
Ten znowu ma jakieś problemy ze sobą, pomyślał ze znużeniem Nicholas. Niechby chociaż raz postawił się na moim miejscu, do stu kociołków. Przecież mógłbym przysiąc, że gdy szedłem w drugą stronę, Cosmo jeszcze kilka minut temu ślinił się z jakąś dziąbdzią. Swoją drogą, tak na środku ulicy, z dziewczyną…? Tak czy siak, ja mam zawsze najgorzej.
Zatracając się w tej myśli, którą z niejaką lubością osoby pokrzywdzonej sobie wmawiał, skierował się w mniej uczęszczane rejony wioski. Było zimno i smutno, ale w brzuchu podrygiwało mu pół zawartości Miodowego Królestwa, więc czuł się w miarę kontent.
Kiedy pierwszy priorytet został osiągnięty, to jest dokonanie napadu na słynną cukiernię i zeżarcie bezlitośnie niewinnych słodyczy, Nicholas postanowił powalczyć o realizację drugiego: by pójść do lasu, naciągnąć czapkę na wilcze uszy i udawać głaz, gdy jakakolwiek ludzka istota ośmieli się zbliżyć i przerwać mu święte chwile samotności. I najważniejsze: nie wpaść na Tamarę.
Chociaż nie chciał się przed sobą przyznać, bardzo mu jej brakowało. Gdzie teraz była? Chociaż zbliżał się luty, wciąż jeszcze nie porozmawiali. Czuł, że zawinił i że miała prawo się na nim wyżywać, dręcząc go swoją nieobecnością, ale to tylko jeszcze bardziej pogrążało go w przekonaniu, że nie sprosta rozmowie z nią, nie uda mu się po prostu przeprosić. Kto wie, może ich przyjaźń na zawsze się skończyła? Ciekawe tylko, czy bawiła się dobrze na balu z tym…
Nicholas zaczerwienił się ze złości na wspomnienie o balu i tylko przyśpieszył kroku, wciskając dłonie głębiej do kieszeni. Miał nadzieję, że na Diggory’ego, gdziekolwiek by nie był, spadł teraz z nieba fortepian. I na tego lalusia, który bawił się z Tamarą, także.
Gdy zagłębił się w ośnieżony las, poczuł się odrobinkę lepiej. Mroźna cisza napierała na jego uszy, czyściła umysł z wszelkich trosk. Gdyby tak stać się teraz wilkiem i uciec. Przecież już to kontrolował, zastanawiał się jednak wciąż, czemu akurat taki przebieg ma jego klątwa.
Aż przystanął z zaskoczeniem. Na miejscu, na którym zwykle siedział z Tamarą, to jest na niskim głazie, elegancko uformowanym na ławeczkę, spotkał… Tamarę.
Mierzyli się przez sekundę zaskoczonymi spojrzeniami, ale potem Tamara odwróciła wzrok, układając usta w sposób ewidentnie obrażony. Nicholas westchnął i wbił wzrok w ziemię. Zastanawiał się, czemu czekoladowowłosa jest tu, nie z jednym z licznych przyjaciół gdzieś w Hogsmeade.
– Nie musisz się fatygować z powrotem, odchodzę stąd – rzekła wyniośle Tamara, wstała zamaszyście, minęła Nicholasa, nawet na niego nie spojrzawszy i pewnym siebie krokiem udała się w stronę szkoły.
– Tamara… – wypowiedział jeszcze Nicholas w próżnię błagalnym tonem, wciąż wpatrując się w ich głaz, na którym siedziała nie tak dawno.
– Nie mam czasu. – usłyszał warknięcie za plecami. – Z tobą się po prostu nie można przyjaźnić.
Nicholas wlepił wzrok w czubki butów. Czuł się żałośnie.
– Przyjaciele tak nie postępują. Ale ty tego nie zrozumiesz. Cześć.
Jej kroki ucichły. Głucha cisza, która napierała na jego uszy, przestała być lecznicza i uspokajająca. Stała się gorzka.
Lecz…
Nicholas gwałtownie odwrócił się, napięty do granic możliwości, bowiem tę gorzką ciszę przerwał wysoki, kobiecy krzyk. Zmroziło go, nie tylko na zewnątrz.
Tamara, stojąca opodal, unosiła się kilka cali nad ziemią, na jej szyi zacisnęły się blade jak śnieg dłonie, należące do jakiejś czarnowłosej kobiety. Kobieta lewitowała, unosząc coraz wyżej i wyżej Krukonkę, której brakowało powietrza…
Nicholas odruchowo sięgnął po różdżkę, nie wierząc własnym oczom. Jak Marina się wydostała? Została zamrożona, czy coś w tym stylu. Jak się walczy z wampirem?
Z rozpaczą odkrył, że nie ma różdżki. Rozbrajająco bezsilny, przeniósł zdesperowany wzrok na wampirzycę duszącą jego przyjaciółkę. Tamara robiła się sina…
– Nikt mi nie przeszkodzi dokonać zemsty. Zabijanie bliskich to rozkosznie bolesne przeżycie! – zaśmiała się szaleńczo wampirzyca, na jej twarz wypełzła przerażająca agresja…
Co robić?! W pobliżu nie było żadnego kamienia, żeby w nią rzucić, ale Nicholas wątpił, by to cokolwiek dało. Na pewno odepchnęłaby go telekinezą. Co robić…
Jeżeli zmienię się w wilka, Tamara dowie się wszystkiego. Już wtedy to zupełnie będę mógł się pożegnać z jej przyjaźnią. Ale ona umiera…
Młody Black skoczył do przodu, a gdy już opadł po pierwszym susie na śnieg, miał łapy, nie nogi i ręce. Dopadł do Mariny i Tamary błyskawicznie i rozpędem zacisnął potężne szczęki na talii bladolicej kobiety. Ta wrzasnęła, chyba bardziej ze zdziwienia, puściła Tamarę, po czym wpadła z Nicholasem w zaspę. Tam rozgorzała batalia na kły i pazury. Chociaż wampirzyca była potężna, Nicholas nie był szczenięciem, więc dawał jej radę. Mimo niezwykłej siły nie potrafiła go tak łatwo strząsnąć z siebie, a on kąsał ją po szyi na ślepo, chociaż wiedział, że nie na wiele się to zda.
– NIE! – wrzasnęła wreszcie, po czym odrzuciła go z niespotykaną siłą na bok. Nicholas poczuł ból w prawym boku, gdyż uderzył o drzewo. Śnieg z gałęzi z cichym dźwiękiem zsunął się na jego futro. Wilk zdążył zaskamleć tylko raz, gdy Marina ponownie się na niego rzuciła.
– IPEDIMENTA!
Nicholas popatrzył wilczymi oczyma na zastygłą w bezruchu wampirzycę, w połowie drogi do niego. Wycofał się z trudem spod drzewa, po czym popatrzył na lewo. Stała tam Tamara z wyciągniętą różdżką, wciąż wycelowaną w przeciwnika. Kiedy już była pewna, że Marina jest chwilowo nieszkodliwa, przeniosła wzrok na Nicholasa. Było to bardzo dziwne spojrzenie, pełne lęku, niedowierzania, niepewności…
Stali tak dobre kilka minut, wilk i dziewczyna, mierząc się wzrokiem w tym cichym, białym lesie. Nicholas stwierdził, że koniec przedstawienia i przemienił się z powrotem w rosłego chłopaka. Gdy spróbował się wyprostować, aż stęknął i zwinął się z bólu.
– Co ci jest? – Tamara podbiegła do niego i z trwogą położyła dłoń na jego plecach.
– Nic takiego. Pewnie będę miał siniak…
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że jesteś animagiem? – zapytała cicho.
– Nie jestem animagiem.
– To co? Masz perfekcyjnie opanowane zaklęcia z szóstej klasy o transmutacji ludzkiej? – zadrwiła.
– Humorek powraca, co?
– TAM!
Nicholas i Tamara zobaczyli, jak kilku ludzi z wioski, zaalarmowanych krzykami Tamary, już ku nim pędziło, wyciągając różdżki na widok zastygłej wampirzycy.
– Co tu robicie? – spytał jakiś czarodziej w szoku.
– My… – zaczęła Tamara.
– … tylko tędy przechodziliśmy – wpadł jej w słowo Nicholas, po czym popchnął lekko przed siebie i wyminęli zaskoczonych ludzi, spiesząc do Hogsmeade.
– Co z nią będzie? – zapytała Tamara, obracając się za siebie.
– Odpowiednio się nią zajmą – odparł Nicholas. – Tylko... Jak to się stało, że tu była?
– To kim jesteś? – nie dała za wygraną Tamara, gdy ich nogi dotknęły ośnieżonego bruku.
– Tuszę, iż Nicholasem Remusem…
– … tak, wiem, Blackiem, super. Ale… Czemu to ukrywałeś? Co to za sekret?
– Nie mogę ci powiedzieć. Już dość się zdradziłem.
– Ale dlaczego nie chcesz mi tego powiedzieć?! Że to ukrywałeś? – podniosła głos Tamara, zatrzymując się raptownie. Kilku ciekawskich obejrzało się na nich, gdyż znaleźli się tuż przy najbardziej uczęszczanej ulicy. Nicholas westchnął, obrócił się za siebie do przyjaciółki, zbliżając się do niej tak, by tylko ona słyszała.
– Jak mogłem ci powiedzieć, że co noc zmieniam się w wilka, i chociaż bym się skichał, to nie wiem, czemu – syknął. – Już dostateczną pokraką jestem. Dziwadłem, jakich mało, wybrykiem natury, jeszcze tego mało, żebyś przestała się ze mną przyjaźnić z powodu kolejnej anomalii w mojej osobie.
– Ale zmieniłeś się dzisiaj… – szepnęła wolno.
– Co miałem zrobić? – wzruszył ramionami. – Przecież byś zginęła.
Tamara parzyła na niego otwartymi szeroko oczami, po czym rzuciła mu się na szyję.
– Dziękuję! – szepnęła, a Nicholas niezręcznie odwzajemnił uścisk, czując się jak hipokryta, który ledwie kilkadziesiąt minut temu śmiał się z Cosmo obłapiającego jakąś niewiastę. – Tak mi głupio, że dziś naopowiadałam ci takich okropności… Wybacz mi, ale chyba rozumiesz…
– Tak. O-oczywiście… – wystękał Nicholas, ignorując dwuznaczne uśmieszki mijających ich gapiów. – No, nie byłem taki do końca w porządku…
Tamara chyba zdusiła w sobie fuknięcie na niego czegoś w stylu: „BYŁEŚ CHOLERNIE NIE W PORZĄDKU, KRETYNIE!!!”, po chwili go puściła i w spokojnym milczeniu ruszyli do zamku. Nicholas czuł, że kuśtyka mu się jakoś weselej.
– A tak swoją drogą… – zachichotała Tamara. – Jak twoje uszy zaakceptowałam, to skąd ci przyszło do głowy, że cały wilk mi się nie spodoba?


***

Nadszedł luty, przynosząc raz śnieg, raz jego brak, jakby nie mógł się zdecydować. Zrobiło się gorąco w szkole z powodu zbliżania się drugiego zadania turnieju. Cosmo słyszał tak niestworzone historie na ten temat, tak niewiarygodne, cudaczne tezy, (łącznie z pomysłem, iż wszyscy uczniowie zostaną zmienieni w zombie i będą atakować reprezentantów), że był gotów uwierzyć we wszystko, co zobaczy pod koniec lutego.
Unikał Ślizgonów, jak mógł. Najczęściej przemieszczał się po szkole sam, ale zdarzało się, że towarzyszyła mu Brigitte. Miło było przytulić się do niej w mniej lub bardziej ustronnym miejscu. Chociaż nie rozmawiali wiele i Cosmo tak naprawdę mało o niej wiedział, była dobrym słuchaczem, gdy chciał jej się z czegoś zwierzyć. No i jego jedynym towarzyszem.
– Dużo myślieć – zauważyła, gdy przemierzali w połowie lutego błonia.
– Taa… – Cosmo otrząsnął się z rozmyślań. To, co powiedział mu Draco miesiąc temu, wciąż nie dawało mu spokoju, wiercąc w głowie głębokie otwory.
Zatrzymał się raptownie, bowiem Brigitte stanęła mu na drodze, patrząc na niego wielkimi oczami. Znał ten uśmiech, błąkający się na jej twarzy. Coś wykombinowała.
– Iść ze mną! – zakomenderowała.
Cosmo podążył za Francuzką, zachodząc w głowę, czego od niego chciała. Zbiegli po łagodnym zboczu i przemierzali razem sporą połać błoni szkolnych. Cosmo zaczął domyślać się, o co chodzi dziewczynie. Wkrótce okazało się, że nie pomylił się ani trochę: stanęli we dwójkę przed gigantycznym powozem Beauxbatons. Weszli po stopniach i zatrzymali się przed drzwiami.
Brigitte wyciągnęła dłoń z różdżką i zawiesiła ją nad dziwną, niebieską pochodnią, umieszczoną nisko przy drzwiach. Widać płomień wcale nie parzył. Wypowiedziała też parę słów po francusku i drzwi się otwarły, ukazując im wnętrze powozu.
Wszystko było srebrno-niebieskie, płonęły magiczne światła, dominowały kunsztowne zdobienia, tapety ze śliskiego materiału, białe drewno. Z ciasnego hallu dostali się do jeszcze ciaśniejszego korytarza, z którego odchodziło mnóstwo par białych drzwi. Wewnątrz powozu było estetycznie i ładnie i chociaż korytarze nie należały do najszerszych, to nie można było narzekać na niewygodę.
– Jeździmy tym do szkoły co rok – rzekła Brigitte półszeptem. – Wszyscy się mieści. Tilko teraz, gdy używa powóz kilka z nas, przerobiono powóz.
– To znaczy?
Birgitte nie odparła, otworzyła za to jedne drzwi w korytarzu. Wewnątrz był przytulny, dość mały pokoik w biało-niebieskich barwach, ale wystarczająco duży, by pomieścić sporą szafę, biurko z dwoma stanowiskami i łóżko piętrowe. Było też średniej wielkości okno.
– Tu moi śpi. Te łóżka nie są, gdy wszyscy jedzie do szkoły.
– Miły pokoik – Cosmo pokiwał z uznaniem, oglądając przyjemne, lekkie wnętrze, po czym opadł na jedno z krzeseł przy biurku. Przeniósł uważny wzrok na Brigitte, która usiadła na skraju dolnego łóżka, przyglądając mu się wyczekująco. Zapadła cisza. Cosmo już nie wiedział, jak inaczej skomentować pokój, a i żaden inny temat nie przychodził mu do głowy. Po prostu siedzieli w idealnej ciszy, mierząc się wymownymi spojrzeniami.
Brigitte poklepała po jakimś czasie miejsce na łóżku obok siebie, nakazując tym samym, by Cosmo do niej przyszedł i usiadł. Młody Black, czując kłopoty i podekscytowanie, wstał powoli z krzesła i usiadł obok Brigitte. Odważył się na nią spojrzeć, speszony tym, że znów będą się pewnie całować. Ale Brigitte patrzyła na niego kompletnie inaczej, niż zwykle, czym speszyła go jeszcze bardziej. Nie był to ani cielęcy wzrok, ani diabelsko-anielski uśmieszek. Spojrzenie sprawiło, że przebiegły go ciarki. O co jej chodzi?…
– Antoinette nie przyjdzie. Moi są z tobą sama jeszcze godziny… – szepnęła.
– Ale… Co? – zdezorientował się Cosmo i szybko zamrugał oczami. Zrobiło mu się gorąco.
– Daj.
– C-co mam ci dać?
– Ręka.
Cosmo, zaciekawiony co zrobi Brigitte i jednocześnie oszołomiony jak po oberwaniu obuchem, podał jej drżącą dłoń. Francuzka delikatnie ją chwyciła i dotknęła nią swojej aksamitnej szyi. Cosmo przełknął ślinę, czując kompletne zamroczenie. W głowie huczało mu od skrajnych myśli i emocji.
Brigitte powoli przesunęła dłoń z szyi w dół, zatrzymując się na lekkiej krągłości. W umyśle młodego Blacka coś eksplodowało, ale jednocześnie przeszyło go coś dziwnego i cofnął rękę.
– Czemu to robisz? – zapytał powoli. – Czemu chcesz, żebym cię dotknął?
Brigitte nie odparła, mierząc go zafrapowanym spojrzeniem.
– Nie podobam się? – spytała cicho.
– Jesteś piękna, ale nie o to chodzi… Dlaczego akurat ja mam cię dotknąć? A nie przyjaciel? Czy jestem twoim przyjacielem, że chcesz mi tyle pokazać?
– Nie. Nie przyjaciel. Ale jest moim chłopak. Wystarczy.
Cosmo popatrzył na nią niepewnie. Cholera, pomyślał, zdawało mi się, że takie rzeczy to tylko pomiędzy przyjaciółmi… Gdyby tak nie było, to czemu Melisa się tak pruła wtedy?
– Może mnie zobaczcić, jak chce. Zdjąć mnie koszulę – zachęciła go Brigitte.
Młodego Blacka ogarnęło znowu podekscytowanie, podobne do tego, jakie czuł w maju. Wyciągnął chętnie dłoń i sięgnął po swoje. Lecz gdy odpiął pierwsze trzy guziki, zmarszczył brwi. Popatrzył na Brigitte uważnie, po czym zabrał rękę definitywnie.
– Co jest? – spytała zaskoczona Brigitte, patrząc na Cosmo z niezadowoleniem.
– Ja… nie wiem… dziwnie się z tym czuję… – rzekł powoli. Przed oczyma stanął mu zeszłoroczny maj. Jego dłoń, skierowana ku Melisie Flaxenfield. Jej krzyk, płacz, błagania. Delikatny materiał, ciepło jej ciała, odkryta tajemnica. Cierpienie i nienawiść do samego siebie. – Nie mogę cię dotknąć. Nie chcę tego. Poza tym, bym cię skrzywdził. Dlaczego nie możemy porozmawiać?
Brigitte wyglądała, jakby ktoś Cosmo chlasnął ją w twarz. Zrobiła się blada.
– Wyjdzie stąd i nigdy nie wraca! – wycedziła, pokrywając się rumieńcem wstydu.
Cosmo rozdziawił usta w szoku, po czym popatrzył na nią z wściekłością, wstał zamaszyście i ruszył ku drzwiom. Na odchodnym tylko odwrócił się do niej z furią i warknął:
– Szkoda, że nie chciałaś się ze mną przyjaźnić, tylko mnie wykorzystać!
Nie wiedział, kiedy znalazł się na błoniach. Nogi same go niosły przed siebie, tak wściekły był. Draco miał rację, Brigitte była tylko zapchajdziurą. Jak deszcz, lunął na niego z powrotem ból złamanego serca, które Francuzka jako tako jeszcze sklejała. Teraz, po tym ciosie klej puścił i serce na nowo się rozerwało…
Ból, jaki czuł, był nie do zniesienia, pochłaniał go, pożerał od wewnątrz, trawił. Nigdy nie czuł takiego bólu. Wyeliminowany od jakiegoś czasu, uderzył z podwójną siłą.
Wreszcie, po długiej drodze, przystanął. Stał przy ścianie, za którą był salon Ślizgonów. Zorientował się, że patrzy na nią bez cienia emocji, ból go zamroczył. Nie podał hasła, tylko kontemplował swój dopust Boży.
Nie trwało to długo, gdy drzwi się otwarły i Cosmo stanął twarzą w twarz z Draconem. Chłopcy zamarli przez moment, później jednak każdy z nich przybrał chłodne spojrzenie.
– Miałeś rację – oświadczył wyniośle Cosmo.
– W jakiej sprawie? – Draco uniósł drwiąco jedną brew.
– To był błąd. Brigitte.
– Dobrze, że się pokapowałeś. Wreszcie.
– Gdzie idziesz?
– Spożyć.
Cosmo parsknął. Draco popatrzył na niego z konsternacją.
– Co jak co, stary, ale brakowało mi tego twojego „spożyć”…
Draco nie odpowiedział, ale uśmiechnął się szeroko. We dwójkę ruszyli ku wyjściu z lochów, nie odzywając się do siebie. Ból nieco zelżał.
– Gdzie byliście? – warknął Draco, gdy na schodach natknęli się na Vincenta i Gregory’ego.
– Żarliśmy – odparł Vincent swym ordynarnym tonem, a Gregory pokiwał gorliwie głową.
– To pójdziecie jeszcze raz, ze mną. Głodny jestem.
Vincent i Gregory nie wydawali się z tego powodu smutni, wręcz przeciwnie. Tak więc cała czwórka ruszyła ku Wielkiej Sali.
Gdy dotarli do sali wejściowej, jak na złość Cosmo, wyszła z niej samotnie Melisa. Automatycznie zatrzymała się na środku, mierząc czwórkę zbliżających się Ślizgonów niepewnie. Po chwili czmychnęła na marmurowe schody.
– Vincent! – zawołał ostro Cosmo.
Vincent trzymał już różdżkę, a Melisa została brutalnie ściągnięta czarem ze schodów i legła u ich stóp. Gregory zarechotał z uciechy.
– Skoro łazi sama, to możemy skorzystać, nie? – zacharczał Vincent.
– Jestem głodny, ale chętnie popatrzę na twoje okrucieństwo, Crabbe – ziewnął Draco.
Cosmo z twarzą zastygłą z przerażenia obserwował, jak bezwładną niczym szmacianka Melisą Vincent rąbnął o ścianę, rycząc z uciechy. Osunęła się po ścianie na posadzkę.
– Zrób coś! – krzyknął do Dracona Cosmo. – Dlaczego on to robi?!
– Coś ci, kurde, nie pasuje? – warknął nań Vincent.
– Tak, wiele rzeczy! – Cosmo wyciągnął swoją różdżkę i wycelował nią w Vincenta. – Może mi podskoczysz, ty łajzo z włochatym tłuszczem zamiast mózgu?
– Pierdzielę to! – zawył Vincent, schował różdżkę i rzucił się z pięściami na Cosmo.
– MELISA!
Cosmo, Draco, Vincent i Gregory spojrzeli w tamtą stronę. W drzwiach Wielkiej Sali stała Sara i Charlotte. Dziewczyny patrzyły na Melisę, leżącą bezwładnie pod ścianą, po czym przeniosły rozwścieczony wzrok na Ślizgonów. Cosmo zamrugał i opuścił różdżkę.
– COŚ TY JEJ ZROBIŁ?! – zapiszczała wysoko Charlotte. – CZYM W NIĄ MIOTNĄŁEŚ?!
– To nie ja! – zawołał z rozpaczą Cosmo, kręcąc gwałtownie głową. – AAAA!!!
Ciężka zbroja, stojąca niedaleko, właśnie go prawie znokautowała. Oberwał nią Gregory, niedostatecznie szybko wykonał unik. Draco zawył przeraźliwie ze strachu, zresztą podobnie do Cosmo i Vincenta, bowiem jakaś potężna siła uniosła ich do góry.
– SARA! NIE! – zdążył jeszcze krzyknąć Cosmo, zanim nie rąbnął z całej pety w strop. Poczuł w ustach posmak krwi, po czym ból w prawej stronie, gdy uderzył w ścianę przy stropie. Niedaleko niego Draco skamlał, waląc miarowo w sufit. Vincenta nie widział, Gregory, leżał nieprzytomny pod zbroją na ziemi.
W całej sali wejściowej wszystko fruwało. Cosmo zdołał uchwycić wzrokiem Sarę. Unosiła się parę cali nad ziemią, jej włosy i szata zachowywały się, jakby była pod wodą, opływając jej sylwetkę delikatnie. Miała piekielnie zły wyraz twarzy, wpadła w iście szewską pasję. Niedaleko niej kuliła się Charlotte, przerażona do ostatnich granic.
Cosmo stęknął z bólu, gdy uderzyła go w powietrzu zbroja. Poczuł łzy w oczach, ale chwilę później zdzieliła go w twarz marmurowa barierka. Upadł na schody bezwładnie, zalany krwią i przerażony, słysząc okropne, głuche dudnienie, które wydawało ciało Dracona, uderzające raz po raz w strop. W końcu Draco opadł obok niego, zwijając się z bólu. Vincenta nigdzie nie było - pewnie udało mu się uciec. Charlotte kuliła się wciąż w niemym przerażeniu przy drzwiach, za to Sara popatrzyła na nich ognistym, na wskroś zeźlonym wzrokiem. Cosmo przeszły ciarki.
– Nigdy więcej jej nie dotkniesz.


Chociaż ryk z trybun już dawno przebrzmiał, dzisiejszego dnia Hogwart żył tylko drugim zadaniem Turnieju Trójmagicznego. Szkoła dziwnie opustoszała; Puchoni i Gryfoni pochowali się po dormitoriach, gdyż tego wieczora odbywały się tam balangi na cześć dwóch reprezentantów Hogwartu, którzy kilka godzin wcześniej zdobyli taką samą liczbę punktów. Ślizgonów też wywiało do ich oślizgłej nory, więc po korytarzu przemknął tylko od czasu do czasu jakiś Krukon.
Nicholas stał przy jednym z okien, wciąż myśląc nad tym, co dziś zobaczył. Czworo reprezentantów pod wodą („ciekawe, trzeba wymyślić eliksir do oddychania pod wodą, to może być fajne”) szukało swych zakładników. Kogoś, kto był dla nich najważniejszy. Cedrik Diggory wypłynął na powierzchnię z Cho…
Nicholas zastanawiał się, dlaczego czuje się tak obojętnie z tego powodu. Chyba tak po prostu musiało być. Gdyby tak można było, chociaż chwilę, z nią o tym porozmawiać…
– Cho! – wyrwało mu się zbyt gwałtownie, gdy Chinka zbiegła właśnie z jakichś schodów i tanecznym, spiesznym krokiem wkroczyła na korytarz. Zatrzymała się na dźwięk swego imienia i nieśmiało uśmiechnęła do Nicholasa.
– Gratuluję… eee… bycia zakładnikiem – speszył się chłopak.
– To nic takiego… – wzruszyła ramionami, patrząc gdzieś w bok. – Nawet nie pamiętam, co się działo.
– Ale, tak czy siak, niezła frajda. – uśmiechnął się delikatnie Nicholas.
– Muszę już iść – Cho zrobiła nieco zagubioną minę. – Cedrik chciał, żebym weszła do Puchonów na balangę. Nigdy nie byłam w dormitorium innego domu…
– Cześć… – szepnął Nicholas, gdy ruszyła w swoją stronę, lecz nie powstrzymał się – Ej, Cho!
Obróciła się, patrząc na niego wyczekująco. Pokuśtykał trochę bliżej i spojrzał na nią uważnie.
– Dlaczego… – zawahał się nad odpowiednim doborem słów, ale stwierdził, że szkoda mu czasu. – Kiedyś cię pocałowałem. Dlaczego nic z tego nie wyszło?
Cho wydawała się kompletnie zbita z tropu tym pytaniem. W końcu mruknęła:
– Wiesz… Nicholas… Lubię cię, ale… Nigdy jakoś nie…
Nicholas spodziewał się takiej odpowiedzi, ale i tak go to zabolało.
– Wiem, że teraz masz Cedrika – stwierdził głucho.
– Nie, nie o niego chodzi. To by chyba… nie było możliwe…
Rzuciła mu jeszcze ukradkowe spojrzenie i szybko oddaliła się do salonu Puchonów. Nicholas stał na korytarzu samotnie, patrząc na ciemniejące za oknami niebo.
Po kilkunastu minutach obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku salonu Krukonów. Czuł gorzki posmak przegranej. Miał wrażenie, że na tę scenę czekał od początków swojej nauki w Hogwarcie, ale sądził, że zakończenie będzie nieco inne…
To, że Cho porwał ktoś inny, było dla niego nawet zrozumiałe. Ale jej słowa mówiły coś znacznie bardziej bolesnego. Ona nigdy by z nim nie była, choćby Cedrika nie było. Tak po prostu musiało być.
Jakie to dziwne uczucie, uderzyć w mur.


Sara lubiła przebywać sama. Oczywiście, lubiła też towarzystwo swoich wszystkich przyjaciół, ale kiedy była sama, było jej prawie równie miło, jak z nimi. Miała wtedy czas na refleksje i analizowanie całej otaczającej jej rzeczywistości.
Słońce prawie zaszło za horyzont, dormitorium Gryffindoru pogrążyło się w ciemności, na dole trwała balanga. Dziś był dwudziesty czwarty lutego, a więc drugie zadanie.
Szkoda, że mam dopiero dwanaście lat, westchnęła. To by była przygoda, brać udział w czymś takim.
Z jakąś tęsknotą spojrzała na obraz, który wisiał nad jej łóżkiem. Był to piękny, nieziemski obraz, przedstawiający polanę drzew o liściach koloru ognistego, zaś niebo nad koronami było różowo-fioletowo-żółte, charakterystyczne dla piękniejszych zachodów słońca. Lecz Sarę najbardziej fascynowały dwa duże księżyce, jeden w pełni, drugi w kształcie rogalika. Ciekawe, jakby wyglądały takie dwa gigantyczne księżyce na niebie…
Ten obraz, jako pamiątkę, ponad dwa lata temu kupił Nicholas, gdy pojechali na wakacje na Krym. Kiedy jeszcze nie było taty, a Sara wciąż nie mogła iść do Hogwartu z powodu swojego młodego wieku. Żeby było jej weselej, Nicholas przed wyjazdem do Hogwartu podarował jej swój ukochany obraz, by zawsze o starszym bracie pamiętała. Od tamtej pory zwykle wisiał nad jej łóżkiem, w domu i w dormitorium.
Przyjrzała się pierścionkowi na dłoni. Wtedy chciała go koniecznie kupić jako pamiątkę dla siebie, by nosić podobny do tego, który miał Cosmo, który znalazł kilka lat wcześniej w jaskini.
Wtedy jednak, na Krymie, Cosmo kupił sygnet z wężem… Od tamtej pory Sara widziała u niego na palcu tylko ten sygnet, a srebrny, prosty pierścionek z niebieskim oczkiem zniknął…
Jej wzrok automatycznie powędrował do obrazu. Zwykle kusiło ją, by nań spojrzeć, bo obraz się nie nudził, ale kiedy była sama, to już zwłaszcza nie mogła od niego oderwać wzroku. Rogalik wyglądał zupełnie jak księżyc, który Sara oglądała co nocy, ale ten drugi, w pełni, był barwy obsydianowej.
Zamarzyła się, jak zahipnotyzowana podczołgała się bliżej na łóżku i usiadła na klęczkach blisko obrazu. Nawet teraz, w półmroku, księżyce zdawały się świecić, niczym ten za oknem.
Sara powoli przekrzywiła głowę, marszcząc brwi. Tak, te księżyce rzeczywiście świeciły! W końcu to magiczny obraz, więc musi mieć jakieś magiczne właściwości. W sumie… wygląda, jak obrazek w trójwymiarze. Sara ze zdumieniem przybliżyła twarz, rozchylając w zdumieniu usta, bowiem teraz obraz wyglądał bardziej jak okno. Nawet jeden listek spadł z drzewa.


– Twój ruch, skarbie!
– Nie musisz być już taki ociekający syropem, Syriuszku.
– Boję się zatem spytać, czym, według ciebie, powinienem ociekać.
Nie udało mi się wymierzyć mu kopa pod stołem, bo się chyba już uodpornił na moje gwałtowne ruchy. Wytknął mi język zadziornie, po czym kazał gońcowi stanąć na F4.
– Zaraz wygram – rzekł i uniósł jedną brew z samozadowoleniem. – Jaką mi dziś szykujesz nagrodę za wygraną partię?
– Pozmywanie garów. – ziewnęłam, obserwując kątem oka stos naczyń w zlewie.
Syriusz prychnął z wyższością, oznajmiając, że szlachta nie pracuje, po czym, ignorując moje krzyki, położył nogi na stoliku z szachami.
– No co? – zapytał z niewinną minką. – Znudziło mi się to ciągłe wygrywanie z tobą, mogłabyś chociaż raz zrobić mi przysługę i wygrać…
– Przepraszam! – uśmiechnęłam się sarkastycznie. – Na mnie biedną spadł obowiązek zabawiania pana domu podczas niedyspozycji braciszka. Ale rozważam zawołanie Remusa z tej komórki, żeby z tobą zagrał, zawsze był taki świetny w te klocki…
– To naprawdę znakomity pomysł! – wyszczerzył się Syriusz. – Ach. Swoją genialną w prostocie konkluzją o Remusie przypomniałaś mi jako żywo, że nie karmiłem Hardodzioba od paru godzin! Dzięki za przypomnienie!
Posłał mi swój zwyczajowy uśmieszek znad szachownicy, po czym z miną znudzonego pana na zamku oddalił się w kierunku hipogryfa. Posprzątałam szachy i zabrałam się za zmywanie, nucąc przy tym jakąś starą melodię.
– Meggie!
Zdążyłam umyć tylko kilka talerzy, gdy do domku z powrotem wpadł Syriusz.
– Hardodziob się urwał? – zapytałam z niepokojem.
– Co? A… Nie! – podszedł do mnie sprężystym krokiem. – Kiedy szedłem karmić Dziobka, to wtedy dostaliśmy sowę… McGonagall jest nadawcą…
– Jakiś szlaban? – spytałam ze znużeniem.
Zamiast odpowiedzieć, uniósł do góry list i zaczął czytać, a minę miał nietęgą:
– „Mary Ann! Kazano mi napisać do Ciebie w pewnej kłopotliwej sprawie. Otóż chodzi o Twoją najmłodszą córkę, Sarę. Jej koleżanki przyszły do mnie ze skargą, że Sary nie można od paru godzin nigdzie znaleźć, a w dodatku jedna z nich zobaczyła, że przechadza się po polanie na pejzażu, który wisi nad jej łóżkiem…”
Zakryłam dłonią usta.
– Syriusz… – szepnęłam. – Tylko mi nie mów, że… Sara jest w jakimś obrazie? Boże! My przecież jej nigdy stamtąd nie wyciągniemy!
– Poczekaj… „Albus już bada sytuację. Wziął na obserwację obraz. Pomyślał, że może zechciałabyś, Mary Ann, przylecieć i porozmawiać z nim osobiście. Miał teraz trochę na głowie w kwestii Turnieju Trójmagicznego, ale zapowiadał, że chętnie Cię przyjmie. Z pozdrowieniami Minerwa McGonagall”.
Wymieniliśmy tylko zszokowane spojrzenia.

[ 3863 komentarze ]


 
107. Lodowate, gorące Boże Narodzenie
Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 15 Lipca, 2014, 04:50

udało się nareszcie... pomogły mi Wasze komentarze, to naprawdę zachęca :)
nastepna pojawi się najwcześniej w połowie sierpnia, bo wyjeżdżam. dziękuję, że to przeczytacie.


– Bal? Jaki znowu bal?
Nicholas nie wiedział, jak czują się jakieś malutkie stworzonka, osaczone przez te większe, ale w tym momencie z całego serca łączył się z nimi w tym samym bólu. Jego brwi wygięły się, tworząc wdzięczny kształt renesansowej kopuły na środku czoła, a gardło samo wydawało niekontrolowane piski rozpaczy. Tamara parsknęła, gdy przyjrzała się tak skatowanemu piętnastolatkowi.
– Taki bal… taki bal z muzyką? – zapytał piskliwie.
– Taki z muzyką – przytaknęła z powagą czekoladowowłosa.
– Taki bal z odświętnym przytupem?
– Taki właśnie.
– Z podrygiwaniem bezwładnej masy?
– Z podrygiwaniem.
– I z umytymi włosami i zmienionymi gaciami?
– Nicholas! – parsknęła Tamara, obsmarkując swoją pracę domową.
– Nie śmiej się ze mnie! – Nicholas zaczął dziwacznie dyszeć, jakby przeszedł ciężki atak spazmów i przez chwilę wykonał parę ruchów, jakby posadzili go nagle za kierownicą pędzącej wyścigówki. – I może jeszcze mam zaprosić jakąś dziunię?!
– Nie, dziuni nie musisz, ale dziewczynę już chyba by wypadało…
– Co za tragedia! – złapał się za brązowe włosy. – Moje życie straciło sens!
– Nie dramatyzuj! – prychnęła Tamara, po czym uśmiechnęła się zjadliwie i pochyliła ku przyjacielowi, by kąśliwie zauważyć – Nie miałeś, tak a propos, porozmawiać z Cho?
– NIEEEE! – zawył Nicholas, a kilku Krukonów w salonie popatrzyło na niego potępieńczo. Położył sobie esej z eliksirów na głowie i rozpaczliwie ciągnął jego krawędzie w dół w akcie rozpaczy, jednocześnie wyglądając jak babulinka w chustce – To się nie dzieje naprawdę… Czego oczekujesz?
– Zaproś ją! – ucięła Tamara zdecydowanym tonem. – Przecież ją lubisz i całowaliście się…
– Cicho!!!
– Jakbyś nie zauważył, to twoje zachowanie wzbudza większe zainteresowanie – warknęła Tamara. – Jak miałeś tyle odwagi ją miętosić, to teraz ją zaproś! Wiem, że mężczyznom trudniej wychodzi sklecenie dwóch słów i pewien wysiłek intelektualny, niż czynności fizyczne, które często mają już niemowlaki, ale nie zaszkodzi ci o nią powalczyć! Wysil się!
– Daj mi spokój! – jęknął z przerażeniem Nicholas, sparaliżowany samą myślą o Cho.
Tamara w sekundę wrzuciła swoje rzeczy do torby i, tryskając iskrami wściekłości i potępienia, zastosowała się do jego jęku.
– Tamara! – zawołał za nią Nicholas, ale nie posłuchała, znikając na schodach do swej sypialni. Chłopak westchnął, wściekły na siebie i wlepił tępo wzrok w swą pracę domową. To czysty absurd, Tamara nic nie rozumiała…
Całował się z Cho pod koniec maja. Cały czerwiec, wrzesień, październik i listopad go unikała. Teraz był grudzień i nic się, rzecz jasna, w tym temacie nie zmieniło. Wciąż nie zamienili słowa. Nicholas dopiero teraz zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, pozwalając się jej odsunąć. Czy nie oczekiwała, że będzie o nią jakoś walczył? Że będzie próbował ją po tym wszystkim schwytać? Może tak powinien postąpić? Od razu wziąć się do roboty po wszystkim i ją zdobyć?
Dość tego. Weź się wreszcie, do cholery, w garść.
Wstał i kulejąc podszedł do stolika, przy którym siedziały cztery przyjaciółki Cho i jego koleżanki z klasy: Kendra, Marietta, Natalie i Priscilla. Już gdy do nich podchodził, zmierzyły go automatycznie nieprzyjemnymi spojrzeniami. Żeby je jeszcze bardziej zdenerwować, zastrzygł wilczymi uszami popisowo i uśmiechnął się pogardliwym uśmieszkiem.
– Hej, nie widziałyście Cho Chang? – zapytał, udając wielce niezainteresowanego odpowiedzią.
Dziewczyny wymieniły między sobą czujne spojrzenia, ale Priscilla, najmilsza z nich, wyjaśniła:
– Cho kilkanaście minut temu wyszła do biblioteki. Musiała tam coś ważnego zrobić…
– Dzięki, Priscilla – uśmiechnął się z wdzięcznością Nicholas i żwawo ruszył ku bibliotece, kulejąc. To jest ten moment. Moment działania. Nawet jeśli Cho się nie zgodzi na pójście z nim na bal, to będzie miał okazję wyjaśnić, porozmawiać, ułożyć sprawę. Podejrzewał, że jeżeli Cho się nie zgodzi, to tylko dlatego, żeby nie pójść z kimś, kto jest obciachowy. Było dość wcześnie, a że Cho nie prowadzała się po korytarzach z żadnym chłopakiem, przypuszczał, że nie zdążył jej jeszcze nikt inny zaprosić, więc nie mogła się wymigać jakimś posągowym przystojniaczkiem o łbie pustym, jak na posąg przystało.
Szkoła już opustoszała, bo było po szóstej wieczorem. Nicholas kulał tak szybko, jak tylko pozwoliły mu nogi i modlił się, by Cho nie odwidziało się i nie wróciła zupełnie inną drogą. Taka właśnie była wada Hogwartu: jego ogrom i zawiłość labiryntu sprawiały, że niezwykle trudno było kogoś złapać, a zwłaszcza, gdy miało się wszędzie tak daleko przez kulawe nogi.
Odetchnął z ulgą i jednocześnie poczuł, że się cały spocił jak flis, gdy usłyszał jej głos zza węgła. Konspiracyjnie przylgnął do ściany korytarza i wychylił się, by zerknąć, z kim Cho rozmawia przed drzwiami biblioteki.
Ogarnął go gniew i przerażenie.
– … to miło z twojej strony, Cedriku… – Chinka uśmiechała się uroczo w sposób, w jaki nigdy nie uśmiechnęła się do Nicholasa. – Nie spodziewałam się tego, ale bardzo się cieszę…
– A ja się cieszę, że się zgadzasz. – reprezentant Hogwartu, z którym rozmawiała Cho, delikatnie wyszczerzył białe zęby w uśmiechu. – Jako reprezentant będę tańczyć pierwszy taniec ze swoją partnerką, tak ci mówię, żebyś się nie zestresowała, gdy będziemy musieli zatańczyć.
– Nie ma problemu! – uśmiechnęła się wdzięcznie i zaległa cisza.
Nicholas pustym, martwym spojrzeniem obserwował Cho Chang i Cedrika Diggory’ego, gdy tak stali przed biblioteką, zaplątani w niezręczne, zarumienione milczenie. Nawet on wyczuł, jak powietrze wokół tej sceny wibrowało. Te subtelne spojrzenia, pełne słodkiego zakłopotania uśmieszki, gra ciała jej i jego… Chociaż życie pozwoliło mu tylko na jedno zauroczenie i pocałunek bez wzajemności, więc nie był nigdy w takiej sytuacji, nawet on został oblany chemią tego spotkania i wiedział, co to wszystko oznacza. Sam nie wiedział, jak bolesna mogłaby być świadomość, gdyby zdał sobie w pełni sprawę, że jeśliby był tam zamiast Diggory’ego, nie dostałby od Cho tego samego.
Odwrócił się powoli i odszedł w jakąkolwiek stronę. Przed oczami wciąż miał widok Cho i Cedrika. Czuł się jakby pusty w środku, jakby tępy. Co go zdziwiło, nie szargała nim rozpacz, lecz bardziej złość i swoiste poruszenie. Złość - bo kto wie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby był szybszy, sprytniejszy, już w czerwcu. Poruszenie - bo skradł im chwilę pełną słodkiej niepewności, otrzymał trochę z blasku młodzieńczego zauroczenia, jemu zupełnie nieznanego, bo wypływało z dwóch stron. Poczuł się trochę tak, jakby ukradł kawałek smacznego tortu.
Bez słowa wszedł do pokoju Ravenclawu i wspiął się po schodach bez życia, wciąż mając przed oczami widmo spotkania tamtych dwojga. Rzucił się na łóżko i leżał tak bez ruchu dobry kawał czasu. Potem zorientował się, że Chandra wleciała do dormitorium z malutkim liścikiem i upuściła mu go na podołek. Pogłaskał swą sowią przyjaciółkę i otworzył kartkę.
„Jesteś tchórzem. Mam tego dość. Nic nie osiągniesz w życiu, zachowując się w ten sposób”.
Nicholas westchnął i nabazgrał na drugiej stronie: „Nie jestem. Właśnie się odważyłem i poszedłem ją zaprosić. Już z kimś idzie. I jeśli masz mnie dość, to znajdź sobie jakieś lepsze towarzystwo. Po co przyjaźnić się ze mną, nie?”.
Chandra wyleciała przez okno, by za chwilę wrócić z liścikiem.
„Wyjrzyj przez okno dormitorium”
Nicholas to zrobił i po prawej zobaczył obrażoną, czekoladową czuprynę, wystającą z okna sypialni dziewcząt. Tamara miała naprawdę nieciekawą minę.
– Ile się będziesz na mnie boczyć? – mruknął Nicholas do niej na tyle głośno, by usłyszała.
– Tyle, ile to będzie konieczne – rzekła obrażonym tonem, nie patrząc na niego.
– Dzięki… Jeszcze ty chcesz mnie ukarać? – spuścił wzrok na jezioro, rozlewające się przed nimi niczym gigantyczna kałuża. Dął grudniowy, zimny wiatr, a oni patrzyli na horyzont, próbując przełamać barierę, która narosła. – Cały czas mam wrażenie, że coś jest nie tak…
– Przyjrzyj się sobie… – zaczęła wojowniczo Tamara.
– Tak, wiem! – przerwał jej niecierpliwie Nicholas. – Mówię o tym właśnie!
Najwyraźniej straciła rezon, zaskoczona jego reakcją, a przynajmniej tak podejrzewał, bo nie patrzyli na siebie.
– Co robimy źle? – zapytał w przestrzeń. – Co ja robię źle?
– Jesteś uparty – burknęła Tamara. – Nie pozwalasz sobie pomóc. Czasem się czuję, jakbym taszczyła worek z cementem, bardzo oporny.
– I to jest źródło wszystkich problemów? Tak po prostu? – zapytał Nicholas.
– No nie wiem… – Tamara nieco się zmieszała. – Nasza przyjaźń jest dziwna.
– Jest inna niż wszystkie – stwierdził prostolinijnie Nicholas, z zachwytem obserwując, jak księżyc oświetlił srebrzystym blaskiem jezioro i statek Durmstrangu. Niedługo miał się zmienić w wilka.
– To dobrze? – zaniepokoiła się Tamara. – Bo coś mi tu nie pasuje!
– Wiesz, może miałaś na pęczki przyjaciół… Ja nie, zawsze przyjaźniłem się tylko z tobą. Jesteś moją najlepszą i jedyną przyjaciółką. Nie wiem, jak powinna wyglądać typowa przyjaźń.
– Przepraszam, ja nie chciałam… Nie, to nie o to chodzi…
Nicholas zerknął z ukosa na Tamarę, nieco speszoną jego ripostami. Chyba nastawiła się na kłótnie i obwinianie się nawzajem, ale on tak nie potrafił.
– Może my się nie umiemy przyjaźnić inaczej… – zmrużył oczy, rysując na lodowatej powierzchni parapetu abstrakcyjne wzory. – Ale wolę tak, niż wcale.
Zaległa napięta i jednocześnie pełna przemyśleń cisza. Nicholas znów zerknął z ukosa na Tamarę, ona patrzyła na niego, trochę z rozbawieniem, trochę niepewnie. Po chwili parsknął śmiechem, który był mu potrzebny, by rozładować smutek wewnątrz. Tamara ułożyła usta w udawany, obrażony dzióbek, po czym zniknęła na chwilę w oknie, by rzucić w niego świstkiem. W ostatniej chwili go złapał.
„Jesteś okropny! Już sama nie wiem, czemu się z tobą przyjaźnię!”
„Zgoda?” - nabazgrał i posłał w kierunku Tamary różdżką. Zrobiła minę, jakby się poważnie zastanawiała, po czym wysłała mu odpowiedź.
„Ale jak znowu się tak zaczniesz zachowywać, to ci nakopię. Co ty sobie myślisz, szczylu?!”
„Myślę sobie, że jest piękny księżyc i że pójdziesz ze mną na bal”


Rosemary wydała ciche przekleństwo, gdy kątem oka uchwyciła coś, co jej się zupełnie nie spodobało i skuliła się za regałem, upuszczając książkę do zaklęć. Jedno zielone oko wystawiła zza węgła delikatnie i obserwowała odrętwiała, jak profesor Gamp, który właśnie pojawił się w jej polu widzenia, schwycił jakąś podejrzanie wyglądającą księgę i równie podejrzanym krokiem podszedł do biurka pani Pince, pochylając się nad nią w nie mniej podejrzany sposób. Rosemary przeszły ciarki po plecach. Co robi o tej godzinie profesor runów w bibliotece, o tej godzinie, tego dnia, dlaczego, po co, na co, do cholery… Ostatnio ją jakby prześladował. Mimo nieustannego i czujnego obserwowania okolicy, nie udawało jej się skutecznie bronić przed wpadaniem na niego przynajmniej parę razy na dzień. Profesor Gamp był wszędzie. I wszędzie łypał na nią tą swoją skołtunioną twarzą. Lada moment mógł wyskoczyć zza węgła, przysunąć swoją twarz do jej ucha i wyszeptać…
– Co, Rozmarynku, na jakiego przystojniaczka tym razem się czaisz?
Rosemary zdrowo podskoczyła, depcząc po upuszczonej księdze od zaklęć, a po jej plecach przebiegł dreszcz. Ciężko dysząc z przerażenia, odrzuciła z czoła rude loki, które zasłoniły jej pole widzenia i odkryła, że to wredny, podły Fred, zaczajony na nią od tyłu.
– Nie bądź głupszy, niż jesteś! – oznajmiła z wyższością Rosemary, szybko ustawiając do porządku swój rezon. – Nie uciekam się do tak niegodnych zajęć. A teraz idź marnować czas gdzie indziej i nie psuj mi humoru jeszcze bardziej swoją obecnością!
– Uuu… Chyba wybraliśmy zły moment, Freddie! – George wysunął się nagle zza węgła, przy którym przyczajona była dotąd Rosemary, powodując u niej nerwowe drżenie serca. Każdy gwałtowny ruch ostatnio przysparzał jej, spiętej i czujnej, nie lada stresu.
– Każdy moment jest zły, jeśli chodzi o was! – wyśpiewała złośliwie czternastolatka. – A teraz przepraszam, zasłaniacie mi przestrzeń życiową i kradniecie powietrze…
Wyminęła George’a z godnością i z nosem na kwintę odeszła w swoją stronę. Udała, że szuka czegoś na jednym z regałów i poczęła się modlić, by Gampa już tu nie było. Przez cholernych bliźniaków straciła pozycję całkiem niezłą do obserwowania demonicznie uśmiechniętego profesora.
– Hej, cukiereczku…
– George, daj mi spokój… – burknęła niezadowolona, nawet nie odwracając się do Weasleya, który, jak dostrzegła kątem oka, oparł się o regał obok miejsca, w którym szukała nieistniejącej książki i szczerzył się w uśmiechu wybitnego idioty. – Nie widzisz, że nie mam nastroju?
– Dobra, hej, kwachu…
Rosemary spojrzała na niego z politowaniem przez ramię i rzekła:
– Nudzi ci się, czy po prostu obrałeś sobie za cel, by włóczyć się za mną i gadać o dupie Maryni, dopóki nie zatłukę cię z ulgą regałem?
– Cóż za finezja psychopaty… – wyszczerzył kły jeszcze bardziej. – Prawdziwa z ciebie dama z rodu Black! Ale nie po to tu przylazłem za tobą, by cię dowartościowywać. Pamiętasz, jak we wczesnym dzieciństwie prawie odgryzłaś mi nogę?
– Jak mogłabym zapomnieć o tym tryumfalnym wydarzeniu! – zadrwiła Rosemary.
Co prawda, miała być to noga Freda, ale… mniejsza.
– No, to jakby ci to… Ty mi kiedyś gryzłaś nogę, a teraz ja mogę podeptać twoje pantofelki! – poruszył brewkami, po czym zakończył swą wypowiedź uśmiechem kołtuna w najczystszej postaci.
Zrobiło się cicho, gdy Rosemary okrasiła George’a wzrokiem zdumionego bazyliszka.
– Spadłeś z miotły, czy z Wieży Północnej? – zapytała w końcu kąśliwie.
George zastanowił się przez chwilę, po czym znów się uśmiechnął zachęcająco i rzekł:
– Pomimo tego, że taka jesteś, wciąż liczę na to, że pójdziesz ze mną na bal i dasz się podeptać!
– Co?! A więc o to… Nie! Nie idę na żaden bal, nie mam ochoty, a zwłaszcza z tobą! – zaprotestowała gwałtownie panna Black.
– Tylko tak mówisz! – George puścił jej oko, jakiego nie powstydziłby się Gilderoy Lockhart.
– Przestań się ze mnie nabijać! Przecież widzę, że świetnie się bawisz!
– Ja generalnie się świetnie bawię. Na balu też się będę świetnie bawił i ty ze mną!
Wytknął jej język i odszedł.
– George! – krzyknęła za nim Rosemary, ignorując fakt przebywania w bibliotece.
– Tylko się ładnie ubierz! – odparł jej przez ramię George i zniknął za regałem. Rosemary stała jeszcze chwilę w samotności i gapiła się w to miejsce, gdzie zniknął. Westchnęła ciężko i ostrożnie wysunęła się z lasu regałów, obserwując okolicę. Co ciekawe, fakt, że pójdzie na bal z George’em Weasleyem nie był nawet tak zajmujący, jak to, by uniknąć konfrontacji z profesorem Gampem i ostrożnie wymknąć się do dormitorium Gryffindoru.


– Cholera jasna!
Tak Cosmo przywitał zaskoczonego Dracona na śniadaniu. Ten tylko stulił potulnie buzię.
– Nie, nie do ciebie mówię tym razem! – rzucił ze złością.
– Widzę, żeś wstał, Black, chyba nie tą nogą co trzeba – zadrwił Draco kąśliwie.
– Żebym ci nie powiedział, czym ty żeś wstał! – odwarknął Cosmo.
– Dobrze, już dobrze… – Draco się wycofał dla świętego spokoju, po czym zapytał, siląc się na uprzejmość – A mogę chociaż wiedzieć, co panicza tak wyprowadziło z równowagi? Sklątki?
– Sklątki?! – Cosmo zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. – Weź nie oceniaj wszystkich pod kątem swoich egzystencjalnych problemów!
Zerknął na stół Gryffindoru, gdy Draco nie odparł, świadomie wycofując się z konfliktu z Cosmo. Młody Black szybko zauważył Melisę. Siedziała ze swoją paczką przyjaciół.
– Kogo zapraszasz, Goyle? – zapytał niewinnie Cosmo, po czym zawył śmiechem rubasznego wariata. Draco również zarechotał i uniósł brwi.
– A ty co? – stęknął Vincent, nagle wkurzony. – Taki jesteś, kurde, szybki w te klocki?
– Sorry, Vincent, przepraszam, nie chciałem cię urazić, mogłem się domyślić, że z tobą… – po czym Cosmo z wrzaskiem odbił wycelowany w niego nóż łyżką.
– Ja już wiem, z kim pójdę! – uśmiechnął się nieskazitelnie i bardzo teatralnie Draco, a połowa dziewcząt ze Slytherinu nagle uczyniła jakiś gest lub dźwięk, świadczący o ich istnieniu. Draco nachylił się do Cosmo i wycedził – A może razem zapolujemy? Każda tu jest nasza! Chcesz Dafne?
– Nie, ten zielony plebs nie dla mnie, ja chcę coś ekstra! – Cosmo rozejrzał się teatralnie i z wyższością po pozostałych stołach, udając, że serce mu nie pękło, gdy zauważył jedną Gryfonkę.
– Nie rozśmieszaj mnie! – parsknął Draco. – Jak Milicenta cię zechce, to będzie dobrze!
– Zawsze zadziwiały mnie twoje wewnętrzne rozterki, które omawiasz z samym sobą! – zripostował Cosmo. – A tak już serio, mój cytrynowy cukiereczku, to chyba żeś mózg zjadł teraz. Chyba nie sądzisz, że gwiazda mojego pokroju pójdzie z Mili!
– Wydaje ci się, że będziesz miał lepszą laskę, niż Pansy Parkinson? – prychnął Draco.
– Zapraszasz Pansy? – Cosmo westchnął z politowaniem i wstał od stołu. – No cóż, jeżeli według ciebie Pansy jest szczytem marzeń i wykładnikiem piękna…
Po czym zostawił przy stole Dracona z rozdziawioną buzią.
– Ale zjadłeś tylko jeden tost! – zawołał za nim Draco. – Gdzie idziesz?
– Jestem głodny! Na polowanie! – mruknął do siebie Cosmo, spinając się w sobie do działania.
Jakby tu ją zaprosić? Cały czas poruszała się z tymi Gryfonami, musiał użyć swej inwencji twórczej, albo po prostu podziałać na zasadzie ryczącego neandertala: przedrzeć się przez przeszkody łokciami i dobrnąć do celu bez skrupułów, może nawet porywając nieszczęsną niewiastę, chociaż to byłoby ryzykowne po majowym zdarzeniu. Jeszcze by mu zmarła ze strachu, tak wiotka się wydawała.
Cosmo zignorował stado rozchichotanych dziewcząt z klasy wyżej, które przecięły właśnie salę wejściową, w której się przyczaił. Niestety, cholerny bal (dla Cosmo był to już jeden zwrot i tak właśnie brzmiał) miał też tę wadę, mianowicie wszędzie towarzyszył mu akompaniament chichotów dziewczęcych. Z początku zastanawiał się, czy z boku nie wygląda to jak na filmie, na którym pojawianiu się jednego bohatera towarzyszy zawsze jeden i ten sam motyw muzyczny.
Powinienem być agresywny czy delikatny? Czternastolatek podrapał się po łepetynie tak gorliwie, że skutecznie doprowadziłby do palpitacji wszelkie wszy, gdyby je posiadał. Agresywny potrafił być i to nieźle, ale coś mu podpowiadało, że tym razem lepiej szybko odszukać w sobie delikatność…
– Konwencja, stary! – wysapał do siebie, pędząc po schodach na górę. Dobra, gdzie może być salon Gryfonów? Czując rozpacz, popędził do sowiarni.
– Sowy! – zawołał władczo, młócąc ramionami wokół smołowatej głowy. – Do mnie!
Spojrzały na niego, jakby się nawdychał sowich odchodów. Cosmo cmoknął niecierpliwie, po czym wyjął gwałtownie swoją różdżkę z czarnego bzu i omiótł je wzrokiem zabójcy. Jak na komendę wydały z siebie chóralny skrzek protestu i przerażenia, podskakując na grzędach. Wyglądały bardziej jak kwoki, ale im tego nie powiedział, w końcu były mu potrzebne, więc nie chciał ich obrażać. Zamiast tego machnął różdżką parę razy, a przed nim, na posadzce sowiarni rosła góra czerwonych i różowych róż. Gdy była już naprawdę olbrzymia, łypnął na sowy, które i jemu się przyglądały.
– Moja pierzasta braci! – zaczął kurtuazyjnie i ukłonił się, robiąc efektowną pauzę. – Robota jest.
Wciąż gapiły się na niego w uprzejmym zdumieniu.
– E! – cisnął w nie. – Czy sowy mnie słyszą?! Ty tam! Tak, do ciebie mówię, cwaniaro, tam w trzecim rzędzie, taka biała! Cho no tu, ty zaniesiesz te róże… do sypialni Gryfonek z drugiej klasy!
Sowa łaskawie przyleciała i chwyciła spore naręcze róż, po czym wyleciała. Cosmo roześmiał się tryumfalnie, po czym machnął, niczym batutą, w stronę ładnego puszczyka.
– Ty, przyjacielu, zaniesiesz te… Dobra, a za to ty tam!… ty zanieś to, ale ostrożnie! I rozsyp na łóżku panny Flaxenfield!
Cosmo wręczył garść płatków różanych w pazury jednej sowy. Nie mogła zbyt wiele ich zanieść, ale gdyby tak wysłać ich kilkaset, to może by zadziało…
– Tylko jej nie zapaskudźcie tego wyra! – wrzasnął za nimi rozkazująco. – Tego by jeszcze brakowało… Ty, chodź tu! Do ciebie mówię, wyglądasz trochę, jak zasikany śnieg… Mniejsza…
Sowa o kolorze pobrudzonego śniegu podfrunęła do niego i z najwyższą godnością chwyciła część przesyłki. Za nią poleciały następne, a stosik się zmniejszał.
– Ty! – krzyknął Cosmo. – Obsikany śniegu! Dopilnuj, by wszystko dobrze wyglądało i żeby obciachu nie było! A ty…
Zbliżył się łapczywie do ostatniej, wymachując ostrzegawczo różdżką, a ona jeszcze bardziej wybałuszyła oczy. Głupia jakaś, pomyślał.
– Ciebie obdarzę specjalną misją… – mruknął, po czym wyciągnął z torby kawałek pergaminu i kałamarz i nabazgrał liścik. – Połóż to na łóżku Melisy Flaxenfield. To bardzo ważne! Los świata jest w twych szponach, sowo!
Gdy już opróżnił z wszystkich mieszkańców sowiarnię, zatarł ręce i popędził na dalszą część misji. Wiedział, że Melisa może nie odkryć niespodzianki jeszcze przez wiele godzin, ale trudno. Wolał te kilka godzin na nią poczekać w umówionym miejscu, niż nic nie zrobić i przegapić szansę.
Schował się w pustej salce niedaleko sali wejściowej. Była malutka, w zasadzie musiała pełnić chyba tylko rolę większego składziku na miotły, ale Cosmo był pewien, że bywała potrzebna podczas jakichś szkolnych uroczystości. A teraz miała mieć równie ważną funkcję.
Przycupnął gdzieś w kącie, coraz obficiej się pocąc. A co, jeśli Melisa nie przyjdzie? Jeśli zobaczy sypialnię w różach i oleje liścik? A może sowy nie zrobiły tego wszystkiego jak należy, może się zemściły za ten obsikany śnieg? A może Melisa nie lubi róż? A co, jeśli Filch tu wejdzie?
Te pytania zżerały jego mózg od środka do tego stopnia, że nie mógł sobie poradzić w tej ciszy i nastroju oczekiwania. Zdenerwowany, toczył wzrokiem po gołych ścianach i byle jak poustawianych ławkach, które ktoś tu wcisnął, gdy nie były już potrzebne w żadnej sali na piętrach.
Nie wiedział, ile spędził w salce, stresując się każdym podejrzanym dźwiękiem z zewnątrz. Zdążył już kilka razy ochłonąć i spocić się na nowo, gdy wreszcie ktoś zajrzał do salki. Cosmo przybrał właściwą mu minę i postawę pana i władcy i łaskawym wzrokiem omiótł przybysza.
– Siostra? – uniósł jedną brew i przeciwległy kącik ust, szczerze zdumiony.
Jego drobna, dwunastoletnia siostra stała w lekko uchylonych drzwiach, ostrożnie omiatając wzrokiem salę, najwidoczniej wysłana przez resztę w roli mięsa armatniego. Sara nie zdążyła wyrazić głośno dezaprobaty na widok starszego brata, gdyż do sali wepchnęła się, niczym rozjuszona pani niedźwiedziowa, jej blondwłosa przyjaciółka.
– HA! – jej przenikliwy, ordynarny odgłos, wydobyty wdzięcznie z buzi zmusił Cosmo do syknięcia i złapania się za głowę. – Wiedziałam, że powinnyśmy pójść z tobą! Zobacz!
Chyba tylko z przejęcia własną nieskazitelną intuicją tak bezceremonialnie złapała kogoś stojącego na korytarzu za poły i wrzuciła prawie do sali. Tym kimś była Melisa, która natychmiast na widok Cosmo z osoby o nieco przestraszonej i lekko zaciekawionej minie zmieniła się w kogoś, kto właśnie zobaczył najmroczniejszą bestię ze wszystkich dostępnych wymiarów.
– Wiedziałam, że ten liścik sprowadzi cię tu, do tego psychola, który pewnie by cię zamęczył na śmierć! – zaskrzeczała blondynka.
– A jeszcze chwilę temu mówiłaś, Charlotte, że po prostu chcesz zobaczyć tego romantycznego przystoj… – zaczęła Sara lekko chłodnym tonem, ale dziewczyna jej przerwała:
– Cicho, nieprawda! Czułam podskórnie, że coś jest nie tak! – zwróciła się z powrotem do Cosmo – Ty byś nam ją tu zamknął i zabił, wcześniej torturując, wszyscy Ślizgoni tak robią!
– Skoro wszyscy tak robią, to czemu jeszcze nikt nie umarł, skatowany w komórce? – zapytał Cosmo, unosząc brwi.
Zaległa cisza, wywołana burzliwymi procesami myślowymi Charlotte, zajmującymi ją tak skutecznie, że zamilkła. Cosmo postanowił odzyskać szansę i odezwał się do siostry:
– Wbrew obiegowej, niezwykle krzywdzącej opinii, Ślizgoni tak NIE ROBIĄ, dlatego chcę cię poprosić, czcigodna Saro Lily Black, żebyś wyprowadziła na zewnątrz ten chodzący generator dźwięku i zostawiła mnie samego z twoją urokliwą koleżanką, przed którą starają się mnie nieskutecznie bronić…
– O NIE! – wrzasnęła Charlotte, podchodząc na swoich przysadzistych nóżkach do Cosmo, co nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia, nawet gdy jej tłusta piąstka zamachała mu niebezpiecznie przed nosem. – NIE ODDAMY BEZ WALKI MELISY, NIE BĘDZIESZ JEJ JUŻ WIĘCEJ KRZYWDZIĆ!
– A czy ktokolwiek mówi, że ja ją chciałem skrzywdzić? – warknął niecierpliwie Cosmo, po czym rzekł słodko – Przesuń się, Prosiaczku…
Ominął Charlotte i podszedł do Melisy, która się mimowolnie skuliła. Spojrzał jej prosto w oczy.
– Wcale nie chciałem cię skrzywdzić… – rzekł najwilgotniejszym, romantycznym głosem, na jaki go było stać. – Do dziś mam ochotę wyrwać sobie mózg z korzeniami i zagrać nim w quidditcha, żeby zapomnieć, o tym co ci zrobiłem!
Może to tylko przewidzenie, ale miał wrażenie, że Melisa się prawie… ustosunkowała pozytywnie do niego? Kątem oka nawet dostrzegł, że Sara się lekko uśmiechnęła, tak więc, rozochocony na całego, brnął dalej:
– Więc, w ramach rekompensaty chciałem cię AUU!!!
– JAK MNIE NAZWAŁEŚ?! – dziki wrzask szyszymory omiótł go od tyłu. Najwidoczniej Charlotte wreszcie zorientowała się, że właśnie została ochrzczona Prosiaczkiem.
Cosmo obrócił się i cofnął do tyłu, nieco zestresowany przerażającymi brzytwami, jakie można było zaobserwować w niebieskich oczach Charlotte.
– Poczekaj, ja wcale nie miałem nic złego na myśli, trochę mi przypominasz świnkę, a że nie wiem, jak się nazywasz… – zaczął Cosmo, wyciągając przed siebie ręce niczym tarczę.
– Ja ci dam świnkę… – wycedziła szaleńczo Charlotte, odchodząc od zmysłów.
– AAAAA! – pisnął Cosmo wysoko i długo, chowając się za Sarą.
– Ach! Tu jesteś!
Do sali wszedł Draco, zerknąwszy z wyższością na trzy dziewczyny i skulonego za Sarą przyjaciela.
– Wiedziałem, że to ty inicjujesz te dziwne dźwięki! – warknął blondyn. – Co ty tu robisz z…
Nie dokończył, krzywiąc się, jakby miał do czynienia ze stertą psich odchodów.
– Pansy ze mną idzie! – objaśnił łaskawym tonem celebryty, zwracając się z powrotem do niego. – Chodź, spitalamy stąd i upolujemy ci jakąś godną ciebie dziewoję, nie możesz pójść z byle plebsem…
– Draco, zrozum, ja właśnie sobie poluję… To znaczy…!
– ONA Z TOBĄ NIE PÓJDZIE, ZBOKU!!! – ryknęła mu do ucha Charlotte. – POLUJ SE GDZIE INDZIEJ!!!
– MOŻE NIECH ONA SAMA ZDECYDUJE!!!!!! – odwdzięczył się pięknym za nadobne Cosmo, a Charlotte aż się skuliła, zaskoczona zdolnościami płuc czternastoletniego Blacka.
Wszyscy spojrzeli na Melisę, która z lękiem wpatrywała się w Cosmo. Czarnowłosy posłał jej błagalne spojrzenie. Błagam, zgódź się, przecież ja cię nie skrzywdzę już nigdy więcej!…
– Co? – Draco ryknął śmiechem, przerywając napiętą ciszę, gdy zorientował się, o co biega. – To chcesz zaprosić tę szlamę na bal? JĄ?
– Draco! – syknął ze złością Cosmo, czerwieniejąc z wściekłości.
– Zdziadziałeś kompletnie na starość… Co to, wilk zakochał się w owcy? Ale nie, stary, ja cię znam, tobie chodzi o coś zupełnie innego! – rechocząc, blondyn trącił Cosmo łokciem. – Liczysz na to, że zobaczysz więcej, niż ostatnim razem, kiedy się nią bawiliśmy, mam rację? Ha, dobre!
– Jak śmiesz… – zadudnił Cosmo, kręcąc głową, zupełnie czerwony, ale było za późno.
Melisa miała rozszerzone oczy, jakby dopadła ją jakaś trauma z dawnych dni, po chwili wydała z siebie suchy szloch i wybiegła z sali po tych słowach.
– Nie, czekaj! – zawołał za nią Cosmo, czując rozpacz. – Poczekaj, ja nie…!
– Melisa! – Sara wyprzedziła Cosmo i dogoniła przyjaciółkę u stóp marmurowych schodów w sali wejściowej, gdzie czaiła się pozostała część paczki, mianowicie trzech chłopców.
– Widzisz? – warknęło mu coś przy uchu, po czym poczuł, że Charlotte złapała go za poły szaty i popchnęła mocno. – Cóżeś narobił!? Daj jej wreszcie spokój!
Cosmo, nieco oszołomiony i stojący samotnie niczym wysepka na środku sali wejściowej obserwował, jak Charlotte dołącza do pozostałej grupki, skupionej wokół Melisy i pocieszającej ją.
– Skrzywdził cię?
– Co on tam robił?
– Czekaj, zaraz mu…
Cosmo poczuł, jak jego twarz powoli wykrzywia się w tak potwornym, wściekłym grymasie bólu, nienawiści i wszelkich złych emocji, a najdziwniejsze było to, że nie mógł zatrzymać tego procesu.
– Świetnie! – krzyknął ze złością, prawie przez łzy, w stronę grupki Gryfonów, łypiącej na niego niezbyt przyjaźnie, po czym zrobił zgrabny wiraż i wmieszał się w tłum dziewcząt z Beauxbatons, który właśnie wkroczył do sali wejściowej. Od razu wiedział, która jest najładniejsza. Kompletnie się nie zastanawiając nad skutkami i poziomem szaleństwa jego desperackiego, nieprzemyślanego planu działania, podszedł do wyczajonej łani.
– Jesteś niesamowicie piękna – oznajmił głośno pewnym siebie tonem. Dziewczyna chyba go zrozumiała, bo uśmiechnęła się delikatnie, a jej koleżanki zachichotały. – Jak masz na imię?
– Brigitte – oznajmiła drgającym, melodyjnym głosem. Szczęściem, chociaż była od niego starsza trzy lata, różnica nie była wcale prawie widoczna, a wzrostem nawet ją lekko przewyższał.
– Sądząc po tym, jaka jesteś ładna, pewnie masz już kolejkę chętnych na ten choler… na bal?
– Nie rozumi… – zmieszała się Brigitte.
– Czy chcesz iść ze mną na bal bożonarodzeniowy? – zapytał Cosmo cierpliwie i głośno.
Dziewczyna (i jej koleżanki) zmierzyła wzrokiem Cosmo od stóp do głów, wyraźnie zadowolona.
– Ja chcę iść – potwierdziła skinieniem głowy i uśmiechnęła się kokieteryjnie, a jej koleżanki zachichotały.
– Świetnie, moje gratulacje! Ale ze mną? – upewnił się Cosmo, wskazując na siebie. Z tymi obcokrajowcami!…
– Tak, naturallement!
Chichocząca grupka go minęła, a kiedy wreszcie został sam, znów spojrzał na paczkę Gryfonów, mierzących go nieprzyjaźnie.
– Chodźmy już, co tak sterczycie? – fuknęła nań Charlotte i cała szóstka obróciła się w stronę marmurowych schodów. Cosmo obserwował jeszcze jakiś czas z rezygnacją zacięte spojrzenie Melisy, które mu posłała, zanim nie odwróciła się i nie wspięła za przyjaciółmi na górę. Syknął do siebie, zakrywając twarz dłońmi. Zupełnie nie rozumiał, co przed chwilą zrobił.


To Boże Narodzenie jawiło się jak żadne inne. Nicholas dziś zjadł tylko dwie dokładki zamiast czterech, a to oznaczało, że ewidentnie mu coś dolegało. Myśl o balu przeszywała regularnie jego mózg jak strzała, a ilekroć tak robiła, Nicholas tupał nogą w złości i gwałtownie zdzielał głowę, czym popadło, czym naraził się na opinię osoby w stanie zaawansowanej schizofrenii. To, że miał iść z Tamarą, było dość zwyczajną sytuacją, ale tańczenie! Nie mieściło mu się w głowie wykonanie tej czynności. I jeszcze do tego Cho, piękna, nieskazitelna Cho, tańcząca z tym wymuskanym patałachem… Cóż za tortury, oglądanie przez kilka godzin ich razem…
Cały dzień unikał Tamary. Nie chciał, żeby widziała, jak bardzo cierpi z powodu tego balu. Sądził, że to nie byłoby zbyt miłe. Przecież to nie była jej wina, że podobała mu się Cho i że całował się z Cho, i że od początku lubił tylko Cho, i Cho, tylko Cho, nieustannie w jego myślach…
Ech. Wyglądam, jak kompletny kretyn, pomyślał, przeglądając się w lustrze, gdy już ubrał odświętną szatę. Nie. Dobrym słowem byłoby „wyżęty, stary mop, leżący bezradnie na ziemi”. Przeczesał sterczące włosy palcami, żeby nie wyglądały jak pół dupy zza krzaka, i z ciężkim westchnięciem osoby konającej w męczarniach, zszedł do salonu Ravenclawu. Dotarło do niego, uruchamiając specjalną funkcję w jego mózgu, sygnalizującą „Znowu przesrane”, że nikogo nie ma. Jęknął, gdy tylko omiótł nieprzytomnym spojrzeniem zegarek, że bal trwał już od piętnastu minut.
Czemu ja zawsze muszę wszystko…!
Przeklinając siebie w duchu, że leżał tyle w sypialni i marzył o Cho, że zupełnie zapomniał o wszystkim, popędził na dół. Zamek kompletnie opustoszał, nawet duchy musiały się zgromadzić tam… właśnie, gdzie? Dumbledore chyba coś wspominał o tym, GDZIE ma bal się odbyć, ale Nicholas naprawdę nigdy nie słuchał tych wszystkich przemówień dyrektora…
– Logiczne by było, żeby bal się odbył w Wielkiej Sali, ale… znając moje szczęście i cały ten cholerny Hogwart, to może być równie dobrze u wielkiej kałamarnicy… – pogłówkował trochę i postanowił sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest bal. Ku jego uldze, okazało się, że miał rację, no i dobrze trafił. Istniało jeszcze przecież ryzyko, że się zgubi w tym całym zamieszaniu i w ogóle nie znajdzie Wielkiej Sali, Nicholas dobrze znał możliwości swojej głowy…
Kiedy wśliznął się do Sali, bal już trwał. Pary wirowały na parkiecie, orkiestra grała i nikt specjalnie nie zauważył spóźnialskiego. Nicholasa w zasadzie to już mało obeszło, bo dopiero teraz dostrzegł piękno lśniących od sztucznego szronu ścian. Tak go ten widok zajął, że stał pod drzwiami dobre kilka minut z rozanieloną twarzą. Ekstaza na widok ścian ustąpiła jednak silniejszej - na widok stołu zastawionego do uczty. Piętnastolatek ruszył w obranym kierunku niczym zombie, ale na chwilę przystanął. Co z Tamarą? Chyba powinna na niego gdzieś czekać, prawda? Podrapał się zdrowo w łepetynę i dotarło do niego, jak Tamara musi być na niego wkurzona. Może lepiej jej już dziś nie denerwować swoim widokiem, tylko spróbować podwędzić udko kurczaka, lub tak z sześć, i zmykać w podskokach na górę?…
Podszedł do stołu Ravenclawu, ale jedzenia nie było, tylko puste talerze i karty z menu. Nicholas okazał pewne zaniepokojenie, ale zaklął pod nosem, bo tak inteligentnie podkradł się po kurczaki, że wylądował prosto pod nosem Tamary.
– Cholera!
– Tak, ja też cię witam… – czekoladowowłosa zmierzyła go chłodnym spojrzeniem, podobnie do koleżanek, które stały obok nich.
– Tamara, przepraszam, nie chciałem… Ja tylko…
– Daj spokój! – Tamara prychnęła z goryczą. – Gdyby ci tylko zależało na mnie… Specjalnie do ciebie nie poszłam, by cię nie wyciągać siłą z sypialni, by zobaczyć, jaki jest poziom naszej przyjaźni… Naraziłeś mnie na kompromitację. Zapomniałeś o kimś, kogo uważasz za przyjaciela.
– Nie, to nie tak! – zaprzeczył gwałtownie Nicholas, ale czuł boleśnie, że Tamara ma rację. Nie zdążył jednak powiedzieć czegoś na swoją obronę, bo właśnie podeszła do nich spora grupka typowych ciach, wszystkich z Ravenclawu i wszystkich wyglądających zresztą tak samo.
– Już jesteśmy, laseczki! – jeden z nich wywalił cały garnitur świecących aż zębów i zgodnie obrzucili Nicholasa gburowatymi spojrzeniami. Cała grupka, to znaczy ciacha i „laseczki”, odeszła w stronę parkietu.
– Ale… Hej! – zawołał w powietrze Nicholas i rozdziawił usta w ciężkim szoku. Tamara po prostu zignorowała go kompletnie, wywijając z jednym z przystojniaczków. Najwyraźniej nie miała Nicholasowi już nic do powiedzenia tego wieczora, ich konwersacja dobiegła końca. Najgorsze było to, że nagle, obok obłapianej przez przystojniaczka Tamary, pojawił się znikąd duet wieczora, czyli Cho z Diggorym, tym cholernym, nobliwym Diggorym… który na pewno pamiętał o balu. Nicholas poczuł, że tego za wiele. Obserwował Tamarę z rosnącą wściekłością. Dopiero teraz dostrzegł, że bardzo ładnie wygląda i zrobiło mu się jeszcze bardziej głupio. Machnął ręką w powietrze, czując beznadziejną rezygnację, odwrócił się na pięcie i wyszedł z Wielkiej Sali, idąc samotnie do domu.


Bal Bożonarodzeniowy trwał już dobre dwie godziny, ale nic nie wskazywało na to, by miał się rychło skończyć. George Weasley i Rosemary Black, stojący obok siebie pod roziskrzoną szronem ścianą, wymienili spojrzenia - George urodzonego podrywacza, Rosemary zmęczonej babuliny. George kiwnął głową w kierunku parkietu i zanim Rosemary zdążyła pokręcić swoją przecząco, już została zaciągnięta do pląsania odnóżami wśród pozostałej braci uczniowskiej i nauczycieli. Niestety, nieśmiała nadzieja Rosemary, że pan Gamp nie lubi balu i zostanie tego wieczora w swym pokoju z książką i ciepłymi skarpetami na nogach rozwiała się szybko, gdy tylko dostrzegła go wśród innych nauczycieli. Wyglądał przystojnie w czarnej szacie dobrej jakości i niedbale rozczochrany, ale sam jego widok był dla Rosemary niezbyt ciekawy. Owszem, gdyby nie wpadała na niego w przeciągu tego miesiąca i nie obserwowała na jego twarzy kilkukrotnie uśmieszku przyprawiającego ją o ciarki, to pewnie byłoby jej wszystko jedno.
George wymęczył ją kilkoma tańcami, nie mówiąc za wiele. Zachowywał się według niej nieco podejrzanie, był lekko nieobecny. I często zerkał na stół, przy którym siedziało grono pedagogiczne.
– Jak się bawicie? – przerwał im jego brat bliźniak, wskakując nagle między nich.
– Ja się bawię świetnie! – zawołał wesoło George. – A gdzie Angelina?
– Zostawiłem ją na chwilę z Katie i Alicją. Niech sobie poplotkują. A my, braciszku… Przepraszamy pannę bardzo, mamy pilną sprawę do załatwienia z Ministerstwem! – zwrócił się nagle Fred do Rosemary i szybko wycofali się z tłumu. Rosemary wzruszyła ramionami i spróbowała wyczaić swoich przyjaciół. Dostrzegła całą trójkę nieopodal, więc ruszyła w ich kierunku. W ostatniej chwili przystanęła, bowiem ze zdziwieniem z dystansu już dostrzegła, że Ron i Hermiona ostro się o coś kłócą, a Harry stoi obok, nieco skonsternowany.
– …Więc dowiedz się, że ani razu nie zapytał mnie o Harry'ego, o nic…
– A więc ma nadzieję, że pomożesz mu zgadnąć, o czym wyje jego jajo! Już widzę, jak skłaniacie do siebie główki podczas tych uroczych wspólnych posiaduch w bibliotece…
– Nigdy bym mu nie pomogła w odgadnięciu, co oznacza wycie jego jaja! Nigdy. Jak mogłeś coś takiego powiedzieć… przecież dobrze wiesz, że życzę wygranej Harry'emu. I Harry o tym wie, prawda, Harry?
– Okazujesz to w bardzo dziwny sposób.
– Ten cały turniej ma służyć nawiązaniu przyjaźni z czarodziejami z innych szkół!
– Wcale nie! Tu chodzi o zwycięstwo!…
Rosemary zmarszczyła brwi, słysząc tę dziwną konwersację. Wiedziała, w przeciwieństwie do Harry’ego i Rona, że Hermiona została zaproszona przez Wiktora Kruma, ale nie spodziewała się takiej reakcji ze strony Rona. Była przekonana, że Ron podnieci się możliwością przeniknięcia do bliskiego kręgu znajomych samego Kruma i już była gotowa się nawet o to z Hermioną założyć. Tymczasem Ron robił jej najwyraźniej publiczne sceny zazdrości. Harry i Rosemary na odległość wymienili wymowne spojrzenia i Rosemary ruszyła w kierunku przyjaciół, by uspokoić Rona.
– Nie uważasz, że dama nie powinna chodzić po parkiecie sama, gdy jest na balu?
Ktoś zasłonił jej przyjaciół, stając na drodze. Rosemary zatrzymała się raptownie, zanim nie uderzyła w tors tego kogoś i uniosła głowę do góry, czując silne napięcie. Łagodny, poufały uśmiech profesora Gampa odbił się na jej ciele elektrycznym wstrząsem. Oszołomiona, otrząsnęła się dopiero wtedy, gdy poczuła jego dłoń delikatnie kładącą się na jej talii. Drugą chwycił jej dłoń i poprowadził do delikatnego, subtelnego, wolnego tańca. Nie potrafiła powstrzymać dreszczu, który przeciął każdy skraweczek jej skóry. Profesor Gamp tylko się uśmiechał, jego przenikliwy wzrok majaczył nisko nad nią. Chociaż jej serce pulsowało przerażeniem i szokiem, w mózgu zrodziła się okropna myśl: „Przystojny jest nawet”.
Rosemary miała na sobie zwiewną sukienkę koloru chabrowego, z bufkami i szarfą zawiązaną pod biustem, która profesor po chwili pochwalił łaskawie, twierdząc, że jest jej ładnie w tym kolorze. Młoda panna Black podziękowała jedynie sztywno.
– Coś taka spięta? – zapytał drwiąco po chwili.
– Wydaje się panu – odparła wyniośle, wciąż nie spuszczając buntowniczego wzroku z jego oczu.
Gamp zrobił coś kompletnie nieprzewidzianego, to jest przewiesił ją sobie przez ramię jak w jakimś namiętnym, latynoskim tańcu. Rosemary poczuła, że serce podjechało jej do gardła, lecz na szczęście po jakimś czasie się wyprostowali.
– Teraz się trochę rozluźniłaś! – zaśmiał się drwiąco i uniósł brew. Rosemary okrasiła to spojrzenie równie wyzywającym i drwiącym, by nie być na przegranej pozycji. Do końca tego niemiłosiernie długiego tańca mierzyli się jedynie napiętym spojrzeniem, Rosemary wyzywającym, Gamp tajemniczym i na pewno nie właściwym spojrzeniu, jakie powinien kierować nauczyciel w kierunku uczennicy. Gdy tylko ostatnie nuty zabrzmiały, Rosemary szybko się zmyła, pozostawiając Gampa nieco zdezorientowanego. Udało jej się wmieszać w tłum i skryła się za grupką Puchonów. Po chwili spróbowała wyłowić wzrokiem jej koszmar senny, ale Gampa nigdzie nie było. Przesunęła się więc bardziej w kierunku jednego ze stołów, który pełnił funkcję bufetu dla spragnionych. Rosemary wysunęła się nieśmiało zza misy ze świątecznym ponczem. Zapach cynamonu wiercił jej w nosie, kichnęła więc cichutko w dłoń.
– Ach, więc tu się skryłaś! – głos jej partnera, rudego George’a, przeszył jej czujność. – Niezła z ciebie kombinatorka, Rosie!
– Wcale się nie skryłam! – fuknęła oburzonym tonem Rosemary, ale George jej nie słuchał, tylko zaciągnął nieszczęsną na parkiet, pomiędzy tłum par. Trzeba było przyznać, że tańczył dobrze, a nawet lepiej, niż na początku balu. Był też uśmiechnięty w dziwaczny sposób.
– Coś załatwiliście? – zagadnęła, patrząc wyzywająco w jego oczy.
– Kto? Co załatwiliśmy? – George udał zdziwionego.
– Nie cygań mi tu, przecież byłam przy tym, jak Fred kilka minut temu do nas podszedł i udaliście się w kierunku Bagmana. Poza tym, co oznacza ten uśmieszek, jak nie kolejne knucie czegoś?
– Niech ciebie już o to nie boli główka – zawołał George i wykonał z Rosemary coś na kształt piruetu. Krzyknęła krótko, ale z George’em nie było żartów. Tańczył tak energicznie, jak nigdy przedtem, raz po raz rzucając nią, ale zawsze w kontrolowany sposób.
– Muszę ci powiedzieć, że wyglądasz naprawdę zjawiskowo – uśmiechnął się do niej.
– Powiedział George po dwóch godzinach balu – prychnęła Rosemary, ale poczuła się miło.
– Nikt nie kwestionuje tego, że wyglądasz dobrze… – George zakręcił nią niebezpiecznie. – Jakbyś się jeszcze częściej uśmiechała i rzadziej ciskała krzesłami w Bogu ducha winnych ludzi…
Rosemary nic nie powiedziała, wciąż dość odrętwiała. George chyba to zauważył, więc przysunął się trochę bliżej i spytał:
– Chcesz stąd wyjść? Wyglądasz dość blado.
– Chyba tak… Wyjdźmy, trochę tu duszno… – Rosemary, jak zwykle, nie okazała słabości, ale obecność George’a wyzwoliła w niej falę ulgi, dziwaczne, domowe uczucie bezpieczeństwa blisko przy kimś swojskim, kimś, kto nie jest czterdziestoletnim nauczycielem.
Wyłonili się z zatłoczonej Wielkiej Sali na zewnątrz. Chociaż było zimno i prószył śnieg, powietrze niesamowicie orzeźwiło ją i pozwoliło odetchnąć i odciąć się w jakimś stopniu od ciężkich, kleistych myśli o panu Jamesie. Ominęli parę krzaków róż, w którym niewątpliwie kotwasiło się kilkanaście par i przycupnęli w mniej eksploatowanej części tarasu. Stąd muzyka, która dobiegała z Wielkiej Sali, wydawała się odległa jak ze snu, obecność Gampa też była mniej prawdopodobna, za to cisza śniegu i nocy okryła ich grubym kocem. Rosemary odprężyła się nieco.
– Coś cię trapi? – zagadnął w ciszy George.
– Nie – skłamała gładko Rosemary.
Wyczuwała na sobie wzrok George’a, przenikliwy, być może doprawiony szczyptą troski. Czuła się bardzo dziwnie po tańcu z profesorem Gampem. Towarzyszył jej smutek, jakiś rodzaj niepokoju i strachu, ale też zrezygnowanie i… zaintrygowanie.
– Mam wrażenie, że zaraz pęknę z emocji – wyrzuciła z siebie wreszcie. – Niemiłych emocji.
George nic nie powiedział, obserwując ją i analizując. Była mu za to wdzięczna. Nie życzyła sobie kolejnych porad i mądrych głów, potakujących nad nią cierpliwie.
– Mówi się, że… – George wywalił garnitur zębów, poprzedzający jego wypowiedź jak werble. – Kiedy widzisz smutną dziewczynę, nie dociekaj, co jej jest. Po prostu ją przytul.
– Chciałbyś! – parsknęła. – Ja się nie przytulam.
– Nie?
– Nie.
– To chociaż ze mną zatańczysz, nie?
Rosemary spojrzała przez ramię na George’a dość wątpiącym spojrzeniem, ale chwilę później uśmiechnęła się do niego, chyba po raz pierwszy w życiu, i wstała. Z oddali płynęła powolna i delikatna melodia. George chwycił ją podobnie, jak poprzednio Gamp, za talię i dłoń, ale Rosemary nie przeszkadzało, że był tak blisko - w końcu znajdowali się na grudniowym chłodzie i ciepło jego ciała było przyjemniejsze niż zimna, kamienna ławka. Nie zaprotestowała też, gdy przysunął się bliżej i czule wtulili się w siebie w śnieżnej ciszy, tańcząc wolno do delikatnej, szepczącej melodii. Rosemary przytuliła twarz do jego ramienia, które znajdowało się na tym samym poziomie, po czym odetchnęła gdzieś w sobie z ulgą. Płatki śniegu tańczyły subtelnie do tej samej melodii.


ciąg dalszy nizej

[ Brak komentarzy ]


 
107. cd
Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 15 Lipca, 2014, 04:49

– Ja wiem swoje! Pan był mistrzem parkietu za młodu, wszystko to jest w pańskich oczach!
Snape, siedzący naprzeciw Cosmo, pozezował na niego osobliwie. Draco zarechotał, Pansy, oczywiście, musiała usłużnie zrobić to samo, podobnie zresztą do Vincenta i Gregory’ego.
– Taki ze mnie był mistrz, panie Black, jak z ciebie użytkownik umysłu… – profesor okrasił swoją wypowiedź drwiącym uśmieszkiem, a jego uczniowie, którzy go w tej chwili otaczali, zaśmiali się wiernie.
– Widzę, że żart się trzyma pana! – uśmiechnął się Cosmo do Snape’a i puścił mu oko. – Co, bal udany? Humorek dopisuje? Udało się poderwać jakąś wiotką panienkę do pląsów?
– A czy ty sugerujesz, że jakaś, jak to określiłeś… wiotka panienka… jest dla mnie odpowiednia? – zripostował Snape wciąż tym samym rozbawionym tonem. – Przyszedłem tu pilnować porządku…
– Jasne! – Cosmo pokręcił głową z politowaniem. – Mógłby chociaż pan zdradzić, na jaki bajer ją pan poderwał. Powiedział pan: „Słuchaj, cizia, mam taki fajny eliksir w gabinecie, będzie odlot”?
– Za chwilę wysuszysz cały śnieg na błoniach – odparł jedynie na tę zaczepkę Snape, bezszelestnie upijając z pucharu.
– Czy to prawda, że kiedyś bal był częsty w Hogwarcie? – zapytała Pansy profesora.
– Nie częsty, ale miał miejsce co pięć lat, regularnie.
– Dlaczego zniesiono ten zwyczaj?
– Chyba zanikł zwyczaj świętowania podczas wojny z Czarnym Panem. Jakoś go nie przywrócono. Ale za moich czasów bal, jak najbardziej, obowiązywał – rzekł kwaśno Snape.
– Bal jest spoko kolo! – stwierdził Cosmo, przeżuwając ostatni kęs świątecznego placka. – I nażreć się można i nie każą iść spać o dziesiątej…
– Cóż, Black, twoje potrzeby są najwyraźniej dość proste…
– Trudno, żeby były krzywe…
– Przymknij się i zerknij tam! – trącił go łokciem Draco. Cosmo spojrzał w tamtą stronę. Przy lodowej kolumnie stała Brigitte, jego partnerka na obecny bal. Kilka minut temu poszła do łazienki, a teraz stała przy kolumnie i zachęcała najwyraźniej Cosmo do tego, by do niej podszedł.
– Więc przepraszam szacowne grono i czcigodny organ władzy! – młody Black wstał i ukłonił się uniżenie przed profesorem. – Woła mnie moje francuskie ciastko.
Podszedł do Brigitte, nonszalancko wciskając dłonie w kieszenie. Dziękował losowi, że pomimo tego, iż dziewczyna była od niego starsza o trzy lata, był od niej ciutkę wyższy i nie robił jej obciachu.
– Co tam? – zagadnął, uśmiechając się do niej.
– Prosić kolegów i iść ze mną – odwzajemniła jakimś dziwnym uśmieszkiem.
Cosmo uniósł brwi i obrócił się, po czym kiwnął na Dracona. Ruszył za Brigitte, zachodząc w głowę, o co jej chodzi.
Draco, Pansy, Blaise, Vincent i Gregory dogonili go chwilę po tym, jak wyszedł z Wielkiej Sali. Brigitte szła szybko, rozglądając się na boki, a jej płowe pukle lśniły blado w słabym oświetleniu. Trafili w końcu na jakiś korytarz, kompletnie opustoszały, jeśli nie liczyć skupionych przy jednym z okien dwóch dziewcząt i chłopaka. Brigitte dołączyła do nich i spojrzała na Cosmo osobliwie.
– To jest Monique, to Antoinette, to jest Gilles.
Przedstawieni Francuzi byli zajęci robieniem czegoś dziwnego, mianowicie instalowaniem dziwnego sprzętu na środku korytarza, na ziemi. Na czymś w rodzaju misy położyli jaskrawozielone kryształki, które były najwyraźniej rozżarzone, a nad nimi wisiał w powietrzu lej ze szkła, szeroką częścią skierowany do dołu. Od zwężającej się części odprowadzono długą rurę, zakończoną ustnikiem. Cosmo zmarszczył brwi. Francuzi gestem zaprosili ich, by wszyscy usiedli naokoło misy.
– Co to jest? – zapytał Draco niepewnie
– Joie – odparła Brigitte drgającym, zmysłowym głosem.
– Co takiego?
Brigitte chwyciła za ustnik i zaciągnęła się porządnie. Najwidoczniej substancje z zielonych, żarzących się kryształków w misie wpadały do leja, a potem były przez wciągającego wdychane.
– Ale… co to da? – zapytał niechętnie Cosmo, gdy uchwycił ustnik, który podała mu Brigitte.
– Przekonać się! – uśmiechnęła się do niego zachęcająco. – To cudowni uczucie.
Cosmo zaciągnął się dziwaczną, magiczną substancją. Najpierw zakręciło mu się w głowie, poczuł bardzo słodki smak w sobie, a po chwili kompletnie się zrelaksował. Musiał wciągnąć jeszcze kilka razy, by oddać ustnik Draconowi.
– To jest świetne – stwierdził Draco, obdarzając Gillesa pełnym podziwu wzrokiem. Ten tylko uśmiechnął się w odpowiedzi z samozadowoleniem.
Niedługo minęło, gdy Cosmo poczuł działanie Joie na sobie. Draco i Pansy otwarcie flirtowali, Antoinette śmiała się w głos, nie mogąc się powstrzymać, skulona na ziemi, Vincent i Gregory bawili się w zapasy, rechocząc w głos, Gilles za to siedział w pewnym bezładzie, usta miał rozchylone, ale jego gałki oczne były białe, tęczówki podleciały do góry i drgały spazmatycznie.
Cosmo, nie bez trudu, przeniósł wzrok na Brigitte, wykonującą jakieś dziwne, kocie ruchy. Była taka piękna, kształtna, kobieca, ubrana w białą, plisowaną, rozkloszowaną sukienkę do kolan… A on był tylko czternastoletnim dzieciakiem, który dotąd nie miał nawet dostępu do tak pięknych, dorosłych kobiet. Umysł, zaćmiony Joie, był powolny. Cosmo nie był w stanie sobie przypomnieć, o czym zapomniał. Coś mu w Brigitte nie pasowało, nie kleiło się i to coś przyprawiało go gdzieś głęboko w nim o rozpacz, szloch, tęsknotę. Czego tu brakuje?…
– Co wy tam robicie?!
Cała grupka podskoczyła, jak na krzesłach elektrycznych. Cosmo szybko przeniósł wzrok na wylot korytarza. Majaczyła tam sylwetka Filcha.
– Już ja wam zaraz!… Gnoje wy jedne! Nie wolno takich rzeczy robić!
Szedł tak pokracznie, że Cosmo nie wyrobił i zakrztusił się ze śmiechu. Draco rechotał do niego z uciechy, gdzieś obok Antoinette śmiała się i kręciła w kółko, rozkładając ręce i patrząc w sufit z uciechą, Blaise i Monique lizali się w kącie…
– Wy hałaśliwie i parszywe… AAA!
Cosmo zawył ze śmiechu, bowiem Vincent i Draco złapali za poły Filcha, gdy tylko się zbliżył i przewrócili go, a jego okropna, sękowata twarz znalazła się w popiele z miski. Wszyscy na chwilę zamarli, z wyjątkiem wciąż rechoczącego Gregory’ego, gdy Filch uniósł szarą od popiołu twarz. W popielnej masie powstał jedynie czarny otwór, gdy otworzył usta w szoku.
– SPIEPRZAMY! – zaryczał jak bawół Vincent.
Ślizgoni i uczniowie Beauxbatons natychmiast zareagowali, prawie wszyscy. Vincent, Draco i Pansy rzucili się do ucieczki w stronę, z której przykuśtykał Filch. Antoinette wciąż kręciła się ze śmiechem, a Blaise i Monique rozejrzeli się, zdezorientowani, po wszystkich. Cosmo złapał za przegub Brigitte i pociągnął ją za sobą w najbliższy korytarz.
– Ale poczekać! Ja nie umi biegnąć w takich buti!
– TO JE, DO CHOLERY, ZGUB! – odwrzasnął Cosmo z radością.
– Ale…
Bosa Brigitte i uchachany Cosmo przebiegli razem, na łeb na szyję kilka kondygnacji schodów. Cosmo cieszył rozwartą na oścież twarz jak głupi, czując taką ekstazę, jak nigdy. Czyżby to Joie?
Zatrzymali się dopiero przy jakiejś sali i zaśmiewali się, zginając wpół. Na korytarzu panował półmrok i kompletna cisza. Otworzyli jakąś opuszczoną, nieużywaną salę i weszli do środka. Cosmo rozejrzał się po niej z ubawieniem, po czym zatrzymał się przy oknie, za którym obficie prószył śnieg. Wydał mu się wesoły, śmiejący mu się wręcz w twarz. Zachichotał, odwracając się do Brigitte. Ta stała przy drzwiach, uśmiechnięta tajemniczo.
– Fajny ten wasz środek do palenia! – wyszczerzył zęby młody Black.
Brigitte nie odpowiedziała, lecz podeszła do Cosmo wolno, zmysłowo, patrząc na niego z interesującym uśmiechem. Czarnowłosy zamrugał parę razy i stwierdził zadowolony:
– Jesteś taka piękna. Ale ty to wiesz. Bo gdybyś nie wiedziała, to czemu byś się tak poruszała?
– Jak? – zapytała niewinnie Francuzka, zatrzymując się przy skrajnej części parapetu. Mierzyli się wymownie spojrzeniami. Cosmo podwinął jeden z kącików ust i pokręcił głową.
– Kobiety…
Brigitte zaśmiała się perliście. Spojrzeli jednomyślnie na okno i prószący śnieg. Z korytarza nie dochodził żaden dźwięk. Wszyscy kumulowali się w sypialniach lub w Wielkiej Sali. Byli zupełnie sami w tej części zamku. Co za dziwny wieczór…
– Szkoda, że zabrali nam Joie, nie? – zagadnął Cosmo i zerknął na Brigitte.
– Szkoda… Ale moi mieć tu coś lepszego… – dziewczyna przypominała teraz małą diablicę, ubraną w cukrową sukienkę. Dramatycznym gestem, jednocześnie radośnie nieskrępowanym, zanurkowała ręką pod spódnicę swej sukienki i wyjęła dziwny, półlitrowy flakon z ciemnozielonego szkła. Cosmo uniósł brwi, zachodząc w głowę, co tam też ta niewinna, piękna spryciula ukryła. I JAK ukryła taką butlę w galotach…
– I że niby co to jest? – przekrzywił głowę. – Jak sok z żab, to dziękuję.
– Absynt!
– Absynt? Czekaj…
Brigitte odkorkowała butelkę sprawnie i w najbardziej ponętny sposób, na jaki ją było stać, przechyliła ją, po czym podała Cosmo. Czternastolatek popatrzył na absynt z góry.
– Czy to nie jest ten mugolski trunek, który jest zakazany w Europie, wywołuje halucynacje, jest diablo silny i można się nim zatruć i w ogóle to umrzeć na śmierć? – zapytał niepewnie.
– Mówić wolniej, to zrozumi – odparła jedynie, uśmiechając się zachęcająco.
– To! – wskazał na butelkę. – To be! Tego nie pić! To robić złe kuku!
– Dobri żarti! – Brigitte zmierzyła go z politowaniem od stóp do głów. – Jak ty meszczyźni, to ty wypić, nie marudzić!
– Ale ja mieć dopiero czternaście lat, ja nie brać siebie za mężczyznę, ty mi tu nie farmazonić! – pokręcił głową Cosmo z powagą, zerkając co jakiś czas z zakłopotaniem na niewinną butelkę, jakby obawiał się że zaraz wybuchnie.
– Czyli moi pójść z dziecko na bal?
– Co? Ja, dziecko? – zapowietrzył się czternastolatek. – W życiu nie byłem dzieckiem!
I przechylił gigantyczny łyk absyntu. Pohamował odruch wymiotny. Absynt był skrajnie obrzydliwy. No, ale poczęstowała go przecież osoba jadająca regularnie ślimaki, więc nie dziwota…
– I co? – zagadnęła Brigitte piekielnie podekscytowanym głosem.
– Smaczny jak szafa – skonkludował Cosmo.
– Och, zabawni ty… – Francuzka chwyciła łapczywie butlę i wypiła kolejną porcję, Cosmo, by nie być gorszy, zawtórował jej…
Świat wirował, niczym płatki śniegu. Cosmo i Brigitte ścigali się naokoło ławki, absynt, prawie do końca wypity, niewinnie spoczywał w butelce, porzuconej niedbale pod oknem.
Cosmo nigdy się tak nie czuł. Nawet palenie Joie nie sprawiło mu takich doznań. Miał takie wrażenie, jakby śnił. Wzrok latał, kończyny wydawały się zbyt szybkie, jak na jego pojmowanie świata. Obserwował dziwne przerwy w jego świadomości, jakby jego życie ktoś wziął i pociął, niczym słaby film. To było nawet zabawne, takie lekkie i nieistotne…
Chłopakowi wydawało się, jakby przez sen, że wpadł w rezultacie na Brigitte podczas ich dzikiej gonitwy naokoło ławki. Czternastolatek i siedemnastolatka upadli, śmiejąc się wariacko, i razem odtoczyli w stronę okna. Legli obok siebie na ziemi.
Brigitte, ni stąd, ni zowąd, pochyliła się nad wyciągniętym Cosmo i cmoknęła go w policzek. Cosmo rechotał jeszcze jakiś czas, gdy zorientował się, co się stało. Zawiesił wzrok na pięknej twarzy francuskiej dziewczyny. Patrzyła na niego osobliwie z góry, tak jak nie patrzył nikt nigdy. Czuł to dziwne napięcie, serce podjęło bieg, łomocząc wściekle. Zanotował w sobie radość, podniecenie, satysfakcję, mściwość, zaciekawienie i to pchnęło go do tego, żeby poderwać delikatnie z ziemi głowę i dotknąć zdecydowanym ruchem wargami ust Brigitte. Odpowiedziała intensywniej i po chwili całowali się namiętnie, ogarnięci chwilowym napięciem i upojeni absyntem. Cosmo z początku nie wiedział, jak się całować, skoro nigdy tego nie robił, ale Brigitte, widać, była już w tym nieźle wprawiona i już po chwili młody Black przejął od niej spory poziom wiedzy. Nie było w tym romantyczności, czułości, tylko dzikie emocje, zabawa, przyjemność, korzyść…
Kilka minut później Cosmo i Brigitte leżeli wciąż obok siebie, patrząc na siebie z zaciekawieniem. Za oknem wciąż prószył śnieg.
– Nigdy dotąd się nie całowałem… – stwierdził po chwili ciszy Cosmo. – Śmieszne takie…
Brigitte nie odpowiedziała, uśmiechając się tajemniczo. Zaległa cisza.
Zdawałoby się, jakby płynnie przeszedł od tamtej chwili do następnej. Otworzył szerzej oczy i zdał sobie sprawę, że księżyc przewędrował już przez sporą część nieba. Brigitte spała jak zabita obok niego. Cosmo zawiesił na niej martwy wzrok i uśmiechnął się do siebie z satysfakcją. Ładniutka z niej niunia… Pobawił się trochę jej płowymi lokami. Włosy jak len…
Czternastoletni Black zasępił się i, myśląc z rozpaczą o Melisie, sięgnął po butelkę z absyntem. Ostatnie łyki wylądowały w jego gardle. Z trudem wstał z ziemi i wyrzucił butelkę za pobliskie okno. Poczuł, że musi natychmiast znaleźć się w łóżku. Powoli, chwiejąc się, skierował się w stronę drzwi.
Droga do lochów okazała się długa i trudna. Cosmo nie wiedział, czy na górze ktoś jeszcze świętuje i się bawi, lecz, szczerze mówiąc, miał to kompletnie w nosie. Szedł z trudem, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, kamienna podłoga niebezpiecznie majaczyła raz bliżej, raz dalej, uciekając mu spod stóp, oczy nie mogły zawiesić się w jednym, konkretnym punkcie. Milczące lochy wydawały mu się tak śmieszne i jednocześnie przeraźliwie puste, tak przeraźliwie, że aż stłumił w sobie szloch. Miał wrażenie, że oświetlenie irytująco miga i przysparza mu halucynacji.
Oparł się o ścianę, cały czas skupiając się tylko na tym, by nie gibnąć się do przodu, co mu niestety groziło, odkąd rozstał się z Brigitte. Chwila, czy to na pewno za tą ścianą jest salon? I jakie było hasło?…
Cosmo ukucnął z wysiłku, ale za nic nie potrafił sobie przypomnieć, jakie było hasło. Poczuł nagłe zdenerwowanie.
– No kurde!… Przecież to jest… proste! Do cholery!… jak to było?… – rzęził do siebie w skupieniu, ale ze zdumieniem odkrył, że nie jest w stanie myśleć.
– „Gadzia szybkość”… „Szybkość węża”… Nie? „Wężowy spryt”… Cholera… – zaczął się śmiać z samego siebie, bo wydał się sobie samemu nagle skrajnie komiczny. – „Spryt gada”…
Ściana łaskawie otworzyła swe podwoje i Cosmo wgramolił się do środka salonu z trudem, wciąż chichocząc na myśl o sobie samym.
Dotarł do dormitorium, wysilając się do końca, chociaż w jego umyśle trwało to wieki i jednocześnie jedną sekundę. Dziwnie szybko otwarł drzwi, które zamknął z najwyższą, chyboczącą ostrożnością. W dormitorium było już ciemno, jak przez grubą warstwę waty dochodziły do niego pochrapywania tych wieprzów, Vincenta i Gregory’ego. Cosmo pomacał najbliższe łóżko, ale wykrył na nim czyjąś stopę. Znaczy, że nie jego.
Obmacał też pozostałe posłania i w końcu udało mu się namierzyć swoje, lecz jakiś bezwład opanował jego ciało i runął, jak długi, obok łóżka. Świat kołował wokół niego, podłoga dryfowała, jak na wodzie. Nagle wszystko się kompletnie rozmyło na moment, przypominając sen, a kiedy Cosmo odzyskał jako taką świadomość, okazało się, że właśnie zwymiotował na podłogę. Zanim znów się wyłączył, by oddać nową porcję wymiocin, z obrzydzeniem odkrył, iż ma w nich pół twarzy i cały rękaw lewej ręki. Wymiotowanie trochę trwało.
Cosmo zamknął oczy, balansując na granicy nieprzytomności. Nic go nie obchodziło, że śmierdział, że włosy lepiły się od wymiocin, że zwróconą kolację miał nawet w jednej z dziurek od nosa, a cała ręka lewa, od łokcia w dół, spoczywała w wymiocinach. Czuł, że nie jest w stanie wstać, podłoga wciąż kołysała się, przy okazji kołysząc jego do zbawczego snu.
– Wesołych Świąt i tak dalej, Melisa… – wyrzęził jeszcze do siebie z jakąś satysfakcją pomieszaną z rozpaczą, po czym wpadł w pusty, cichy, długotrwały rechot.


– Saro?
Nieśmiało odchyliłam sznurek pobrzękujących koralików, zasłaniających mi wejście do pokoju najmłodszego dziecka. Dwunastolatka siedziała przy oknie, obserwując ciemniejące fale, bajecznie kolorowe niebo, słońce zawieszone nad linią horyzontu. Usiadłam obok niej na łóżku, obserwując jej mądrą i spokojną twarz. Przeniosła na mnie szary, nieco zdziwiony wzrok i uśmiechnęła się krzywo.
– Wiesz, mamuś… Nigdy nie obchodziłam tak dziwnych świąt. Bez śniegu i jest jeszcze jasno, mimo, że zaraz jemy świąteczną kolację… No i jest tata.
Nic nie odpowiedziałam, uśmiechając się delikatnie. Moja córka podkuliła kolana pod brodę i w zamyśleniu przeniosła wzrok gdzieś na ziemię.
Usłyszałam za sobą melodię poruszanych korali w drzwiach Sary i do pokoju weszli Remus z Syriuszem.
– Co jest? – zapytał Syriusz, patrząc to na mnie, to na Sarę. – Coś knujecie? My już dawno na was czekamy przy stole! Myśleliśmy, że się pacykujecie do kolacji, co by było dość właściwe waszemu rodzajowi…
– Nie, Syriuszu, jest jeszcze coś takiego, jak chęć porozmawiania, chociaż wiem, że waszemu rodzajowi nie jest ona właściwa – odgryzłam się i wytknęłam mu język.
– Tak tak, kochanie, ty zawsze masz rację, koteczku! – powiedział przesadnie przesłodzonym tonem i zmiażdżył mnie w uścisku. Remus i Sara zachichotali.
Moja dwunastoletnia córka niewiele mówiła podczas kolacji. Uśmiechała się co jakiś czas tajemniczo, ale sprawiała wrażenie nieco melancholijnej i zamyślonej. Syriusz i Remus nawijali jak opętani, wtłaczali w siebie nieprawdopodobne porcje jedzenia, a grzane wino korzenne tak ich rozochociło, że poczęli odprawiać na środku salonu swego rodzaju taniec godowy Huncwotów. Mogłabym przysiąc, że kiedyś widziałam podobny w wykonaniu Jamesa, przyczajonego za plecami McGonagall, która w tym czasie rugała za coś Petera, a nieopanowane parsknięcia Glizdogona wpędzały ją w szewską pasję i tik policzków. W każdym razie, miałyśmy z Sarą kupę zabawy z połówką Huncwotów. Jednakże… gdy tak zerkałam na moje dziecko mimochodem, dostrzegałam, że uśmiech nie obejmował oczu. Gdy zrobiło się już późno, Sara cmoknęła wszystkich na dobranoc i oddaliła się do swojego pokoju. Niedługo potem wszyscyśmy się położyli po tym wesołym i radosnym dniu i w domku zapadła ciemność i cisza. Syriusz i Remus zasnęli chyba szybko, w końcu nic dziwnego - namachali się przy pajacowaniu jak głupi. Nie mogłam spać, wpatrując się w sufit. Było coś, co mnie uwierało wewnątrz, niepokoiło, potrząsało mną ilekroć nieco przymknęłam powieki. Usiadłam na łóżku, omiatając wzrokiem Syriusza. Spał jak dziecko. Powoli przeniosłam wzrok na list, leżący na szafce nocnej. List od Severusa, list pełen niepokoju. Jak żywo, przed oczami stanęło mi ostatnie zdanie, niczym ponure widmo.
“Coś się zbliża, Meg. Wiesz, o czym mówię, prawda?”…
Wzdrygnęłam się, jak po koszmarze i wstałam z posłania. Nie zawracając sobie głowy nakładaniem kapci, powoli sunęłam w kierunku salonu, cicho, jak cień. Podeszłam do pokoju Sary bezszelestnie, zmartwiona tym wszystkim, myśląc, że może zerknięcie na nią uspokoi mnie trochę przed snem. Oparłam się o futrynę i przez koraliki wiszące w miejscu drzwi, omiotłam ją wzrokiem zatroskanej matki. Usłyszałam z zaskoczeniem, że szlocha.

[ 9 komentarze ]


 
106. W kupie raźniej, nawet tak malutkiej...
Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 28 Grudnia, 2013, 20:17

nareszcie nowa, przed końcem roku. chyba następna nie będzie tak długa, tak się przynajmniej zapowiada, ale kto to wie... grunt, że wreszcie miałam czas na przysiad przy kompie i zagłębienie się znowu w świat Harry'ego Pottera :-D


– Mój ojciec powinien się o tym dowiedzieć i interweniować…!
– To dlaczego tego nie zrobi?
Draco zerknął z pogardą na Cosmo, gdy ten ze znużeniem wepchnął dłonie w kieszenie spodni od szaty. Był pierwszy tydzień września, wakacje w tropikach dawno odeszły w niepamięć, a zastąpiły je szare chmury i deszcz. Cosmo tęsknił za nowym domem, w sensie dosłownym, ale również i metaforycznym. Bo dom z ojcem był nowy.
Zastanawiał się wciąż nad Mrocznym Znakiem, który wywołał spore poruszenie. Przypomniał sobie, jak rodzice ucieszyli się, gdy wrócił cały i zdrów z mistrzostw, bo taką panikę w nich wywołał. To niesamowite, jak jeden znak mógł namieszać. Teraz wszyscy zapewne mówiliby tylko o tym, że na horyzoncie kłębią się szare chmury, coś zwiastujące. Ale uczta powitalna w Hogwarcie dokumentnie wykasowała takie myślenie, bo właśnie na niej, kilka dni temu, uroczyście poinformowano o Turnieju Trójmagicznym, który w tym roku miał się odbyć w szkole. Cosmo ten turniej w zasadzie nawet obszedł, ale potem musiał wytrzymać noc z Draconem, podczas której Draco głośno snuł wywody na temat tego, co by zrobił, gdyby wygrał, na co poszłyby pieniądze, jakie szczytne cele by sobie postawił, jakie zadania by go czekały i, obowiązkowo, że Potter jest głupi i nie dopuszczono by go do rozgrywki, tłumacząc to wybitnym cofnięciem w rozwoju. Na szczęście dla Cosmo, on, Draco i Potter byli za młodzi, by brać udział w tym niebezpiecznym przedsięwzięciu.
– Co jest, Draco, czyżbyś się spłoszył? – zadrwił z kuzyna, gdy dotarli pod klasę obrony, a Malfoy nieco trwożnie rozejrzał się wkoło. – Kto wie, w co jeszcze można by cię przemienić…
– Nawet mi nie przypominaj! – warknął blondyn. – Ten psychopata powinien trafić do Azkabanu za to, że bezprawnie zmienił mnie w zwierzę! Co za tupet!
– Jak śmiał, cham jeden… – sarknął Cosmo, przedrzeźniając Dracona. – Czyżby zapomniał, że tylko wybitna jednostka, z którą zadarł, ma prawo bawić się kosztem innych?
Draco tylko zerknął na niego z jakimś zaskoczeniem. Cosmo, nie patrząc na niego, usiadł gdzieś z tyłu klasy, sugerując tym samym, żeby wszyscy zostawili go w świętym spokoju. Niestety, Draco nie pojął aluzji i usiadł obok niego. Cosmo wbił nieruchomy wzrok w swoją różdżkę z czarnego bzu, leżącą przed nim. Dlaczego nie mógł być po prostu ponad to? Czy Slytherin i Ślizgoni musieli wywierać na nim jakikolwiek wpływ? Czuł się zły, wściekły na cały świat, na wszystko, co go otacza.
– Alastor Moody – rozległo się i nawet młody Black podniósł wzrok. Ekscentryczny profesor, który najdalej trzy dni temu zamienił Dracona w tchórzofretkę za celowanie w przeciwnika zza pleców, stał przed nimi w pełnej, pokiereszowanej i połatanej krasie. Cosmo bez większego entuzjazmu, a przynajmniej tego okazanego słuchał, jak Moody wyczytuje listę nazwisk i krótko się przedstawia.
– Schowajcie podręczniki – warknął, gdy już skończył introdukcję. – Dziś przedstawię wam trzy wybitnie niebezpieczne zaklęcia. Niewybaczalne Zaklęcia. Karane Azkabanem.
– Super… – szepnął z wyższością Draco, a jego blade oczy zamigotały. – Zawsze chciałem je poznać. Słyszysz, Cosmo? Będziemy mogli się wreszcie czegoś nauczyć!
– A co to są te… – wymamrotał Cosmo bez życia, ale Draco go uciszył ruchem głowy.
– Ktoś zna jakieś? – uniósł brwi, gdy nikt nie odważył się ruszyć. – Ślizgoni, co z wami?
Cosmo uśmiechnął się nieznacznie na lekką nutkę drwiny w głosie Moody’ego. Nie ma to jak przekonanie, że Ślizgoni zabijają się po kątach w swym salonie złowrogimi zaklęciami.
– Klątwa Cruciatus – ozwał się łaskawy głos Dracona. Wszyscy spojrzeli na niego z jakąś chytrością, jakby sami mieli właśnie zamiar rzucić tę klątwę na jakiegoś bezbronnego uczniaka.
– Widzę, że pan Malfoy doskonale operuje wiedzą wyniesioną z domu, tego się właśnie spodziewałem, dziękuję! – uśmiechnął się zjadliwie Moody. – Tak, Cruciatus. Zadaje ból, potworny ból. Takiego bólu nie znacie. Może nawet wytrącić ze zdrowych zmysłów…
Eterycznie zakończone przez Moody’ego zdanie wpełzło delikatnie do mózgu zaciekawionego Cosmo. Zaklęcie bólu i cierpienia?
– A można rzucić je na siebie? – wypalił, zanim zdążył pomyśleć.
Tym razem wszyscy spojrzeli na ich ławkę z odrazą i zaskoczeniem. Nawet Moody zamilkł.
– Eee… Panie Black, ma pan jakieś problemy ze sobą? – zagrzmiał.
– Tak tylko pytałem. Czysta spekulacja – wzruszył ramionami Cosmo.
– A Imperius też jest Zaklęciem Niewybaczalnym? – zapytała Dafne Greengrass.
– Tym zajmiemy się potem!
– Imperius? – zapytał Cosmo Dracona. – A co to?
– Przydatna rzecz – Draco wykrzywił wargi. – Jak chcesz kogoś zmusić, żeby robił wszystko tak, jak chcesz, czaisz? Może się utopić i ośmieszyć i posprzątać po tobie, wszystko! Dobre, nie?
Cosmo zamyślił się, wyłączając na otaczającą rzeczywistość. Mieć władzę nad drugim człowiekiem… Najpierw pomyślał o tym, jakie to musi być wygodne, gdy wszyscy słuchają tylko ciebie i spełniają twoje zachcianki. Co mógłbym kazać zrobić?
Nie wiedzieć czemu, nasunęła mu się od razu Melisa Flaxenfield, która musiałaby go pocałować. Ta wizja go zaskoczyła i zdenerwowała, próbował ją odpędzić, ale później jego anarchiczna połowa przejęła kontrolę i z jakimś złowrogim chichotem satysfakcji podsunęła mu przed oczy myśl, że mógłby kazać tej dziewczynie zrobić WSZYSTKO, nawet, jeśli nie do końca wiedział, co wszystko mogłoby oznaczać, ale na pewno kazałby jej powtórzyć to, co zrobił jej na siłę w maju. Buziak wydał mu się śmiesznie skromny i mały, pruderyjny.
Młody Black otrząsnął się z tej czarnej, maziowatej myśli i nagle jego druga, lepsza połowa zabrała głos. Podsunęła mu o wiele lepszą wizję, mianowicie siebie samego rzucającego na swoją osobę zaklęcie Cruciatus. A Melisa stała i patrzyła z wyższością, jak wije się przed nią w mękach.


– Kochanie!
Sara wyszczerzyła zęby, gdy wstała z dywanika przed kominkiem. W zasadzie ogrzewanie chatki w tropikach nie miało powalająco dużo sensu, ale kominek musiał być, jak w każdym domu szanujących się czarodziejów. Podeszłam i przytuliłam moją dwunastoletnią córkę, targając jej czarno-rude kosmyki.
– A tatuś? – spytała natychmiast.
– Nie wiem, gdzieś poszedł… – udałam zasmuconą, a Sara również się zasmuciła, po czym z westchnięciem zawodu, że Syriusz na nią nie czekał, powlokła się z kuferkiem do pokoiku. Uśmiechnęłam się pod nosem, wstrzymując oddech. Zaraz potem z pokoju Sary dobiegło mnie głośne „MAM CIĘ, SZKRABIE!” Syriusza i pisk zachwyconej Sary, na którą pewnie, znając jego huncwockie wychowanie, zeskoczył z szafy. Postanowiłam dać im chwilę dla siebie i, wciąż się uśmiechając do siebie, rozłożyłam na stole talerzyki do ciasta marchewkowego. Gdy Sara już wymiętosiła swojego tatusia, przyszli razem, a w zasadzie przywlókł się Syriusz stłamszony i zmiażdżony, ale uchachany od góry do dołu, a Sara kokosiła się na jego plecach, uwieszona jego szyi i prawie dusząca biedaka.
– Sara, puść tatę, bo go zabijesz – parsknęłam, patrząc na tę dwójkę radośnie. – Usiądź, upiekłam dla ciebie ciasto!
– To wspaniale ze strony Dumbledore’a – zaczął Syriusz, który opadł na krzesło. – Pozwolił, by Sara spędziła z nami cały weekend! Jak w zasadzie to argumentowałaś?
– Podkreśliłam, że jest jedynym dzieckiem, które nie miało z tobą styczności po urodzeniu aż do teraz – odparłam, krojąc ciasto. – Żebyś z nią pobył, jak na ojca przystało i takie tam… Zresztą, Remus niedawno był na Vange, by obejrzeć, czy z domem jest wszystko w porządku. Dopadła go Agatha Route… Ach, nie mówiłam ci czegoś…
Zerknęłam na Sarę z lekkim popłochem, ale ona tylko błysnęła kłami diabełka i jeszcze mocniej ścisnęła Syriusza za szyję.
– Ekhym… Sara w zeszłym roku w wakacje podjęła się dość zaskakującej rzeczy… – ciągnęłam z zakłopotaniem. – Trudno to nawet nazwać deklaracją, ale sama nie wiem… Powiedziała pani Route, że zgadza się, by pani Route wyswatała ją ze Stanleyem, jej synem.
– Co?! – zagrzmiał Syriusz z mocą i spojrzał surowo na swoją córeczkę, która ani przez moment nie okazała niepokoju, wręcz przeciwnie.
– Stanley jest fajny! – wyszczerzyła się.
– Ależ… Chwileczkę! – zdenerwował się Syriusz. – Tak z obcym człowiekiem?! Co to ma znaczyć?! Mam oddać moją córeczkę jakiemuś facetowi w jego brudne łapska!? Nie zgadzam się na żadne małżeństwa z góry ustalone, toż to okrucieństwo! Nikomu nie oddam mojego maleństwa, niedoczekanie!
– Tato!
– Czyżby, Syriuszu? – uniosłam brew drwiąco. – Powiadasz, że małżeństwo zaaranżowane to okrucieństwo? Och, a to ciekawe…
Syriusz umilkł natychmiastowo, podkuliwszy ogon i wpatrując się we mnie bezradnie, zabity własną bronią.
– Cóż. Eee… – wydukał. – Po prostu… Nie rozumiesz! Czy to ma sens, mówić o takich rzeczach, jak Sara ma dopiero dwanaście lat? Co to, średniowiecze? Przecież kupa lat przed nią, jeszcze dwadzieścia razy zmieni zdanie, a ty jej nie powstrzymujesz przed przywiązaniem do jakiegoś mugola…
– To nie jest mugol, tylko Stanley! – zdenerwowała się Sara.
– No wiem! – zignorowałam Sarę. – Ale to one we dwie z Agathą się tak umówiły, mnie w to nie mieszaj! Ja wyszłam z założenia, że po prostu jej przejdzie, jak zmądrzeje…
– Ale tamtej babie nie, bo jest już stara i zgłupiała do reszty! – warknął Syriusz. – Żeby na moje maleństwo sobie ostrzyc zęby, niech ja ją tylko dorwę…
– Ech! W każdym razie, Agatha dopadła Remusa i powiedziała, że Stanley płacze za Sarą i ani razu się nie widzieli w wakacje i żeby Sara wpadła na jego szesnaste urodziny…
– Ale super! – ucieszyła się Sara, ściskając Syriusza mimowolnie, a też aż wydał zgrzyt zmiażdżonego.
– No dobrze, puścimy cię na trzy godziny… – burknął Syriusz.
– Tato! – jęknęła Sara.
Syriusz popatrzył na nią głębokim, mocno zasmuconym spojrzeniem swych szarych oczu. Jego spojrzenie przypominało pieska, wyrzuconego w Boże Narodzenie na mróz.
– Czyli wolisz kogoś innego, a nie mnie? – zapytał wilgotnym tonem.
Prawie udusiłam się ciastem marchewkowym ze śmiechu, ale zamaskowałam to kaszlem i dalej oglądałam Syriusza, wywołującego u Sary na siłę empatyczne odruchy.
– Wolę ciebie, tatusiu… – pisnęła Sara i przytuliła go, ze wzruszenia prawie płacząc. Syriusz wyszczerzył się do mnie nad jej ramieniem uśmiechem bardzo zadowolonego z siebie buca, po czym puścił mi oko. Pokręciłam głową z rozbawieniem.
– Chodźmy na spacer, rodzino! – zakomenderował po chwili dziarskim tonem.

– Kochanie!
Sara uśmiechnęła się z lekką konsternacją, gdy drzwi domu otworzyła pani Route, która chyba z zaabsorbowania, a nie specjalnie, zakończyła szlak czerwonej szminki rozsmarowanej na dolnej wardze aż na środku policzka.
– No, to chyba tu cię zostawię. – uśmiechnął się wujek Remus, poczochrał jej czarno-rude, sięgające do łopatek kosmyki. – Nie psoć tu zbytnio!
– Och, panie Remusie! – ofuknęła go Agatha Route, automatycznie przekonana o cudowności i anielstwie Sary. Jeden papilot spadł jej z włosów i pacnął o chodnik. – Chodź, Stan już czeka!
– To do zobaczenia za trzy godziny! – wyszczerzyła ząbki Sara i weszła do domu państwa Route, co zresztą uczyniła chętnie, bo wrzesień był tego dnia deszczowy i zimny.
Pani Route wepchała ją po schodach na górę i zostawiła przed drzwiami do pokoju Stanleya. Sara zaczęła się zastanawiać, dlaczego nie widzi żadnych gości. W domu była cisza i spokój. Nawet ją to odrobinę zestresowało, że może Stanley zaprosił tylko ją na swoje urodziny. Nie wiedzieć czemu, nagle poczuła się zagubiona i zamknięta w sobie. Nie wiedziała, jaki Stanley czeka na nią za drzwiami. Ostatnio bowiem widziała go rok temu, na krótko przed jego piętnastymi urodzinami. A może już nie jest tym samym? Nagle przestraszyła się bardzo tego, na co zgodziła się nieopatrznie przy mamie Stanleya. Może jednak trzeba było posłuchać mamy i najpierw zmądrzeć o te parę lat?
Nie miała wyboru, musiała zapukać do drzwi swojego przyjaciela. Stanley był nieco zdenerwowany, gdy zamaszyście otworzył portal, ale potem odetchnął z ulgą.
– Właź… Myślałem, że to moja matka… – mruknął.
Sara opadła na łóżko, Stanley spoczął obok niej. Stwierdziła wewnątrz, że wygląda w dzień swych szesnastych urodzin niezwykle staro i męsko, jak na jej dwanaście lat. Ba, wydało jej się, że jest dzieckiem. Czy tak bezbronnie jak ona czuła się na świecie każda dziewczyna czy kobieta, która była od góry obiecana komuś? Wydało jej się naturalne, że gdyby tylko powiedziała mamie i tacie, że nie chce być kiedyś, za dziesięć lat, żoną Stanleya, to by się zgodzili, ale pani Route chyba by dostała zawału… A może powinno się ochłonąć, teraz niczego nie obiecywać i poczekać z decyzją?
– Jak się masz? – zapytał Stanley, widocznie bardzo spięty. Chyba też wiedział, w co jego mama ich wpakowała. Sara nawet zastanawiała się, czy długo się z nią o to kłócił.
– Dobrze… – dwunastolatka spaliła cegłę, myśląc gorączkowo nad tym, co powie mu, gdy zapyta o szkołę. A potem dotarło do niej, że Stanley zawsze trzymał ją na kolanach jako młodszą siostrzyczkę. Teraz takie coś wydało jej się wręcz niestosowne. – A ty?
– Będę studiował prawo. Tak sobie postanowiłem – westchnął szesnastolatek.
– Aha. – Sara wykrzywiła się na myśl o tak przyziemnych studiach. – I co będziesz potem robił?
– Pewnie będę prawnikiem… A co z tobą?
– Jeszcze jestem za młoda na takie rzeczy! – Sara roześmiała się wdzięcznie, zgrabnie udając dziecko, siedzące wciąż w głębokim przeświadczeniu, że będzie księżniczką na kucyku. – Tak dużo nauki przede mną i dużo różnych decyzji…
– Poczekaj… – syknął Stanley, obserwując drzwi. Zmarszczył brwi z irytacji. Sara też zobaczyła w szparze pod portalem cień dwóch nóg, przysłuchujących się im przez drewno. Poczuła się bardzo głupio. Trochę tak, jak mógłby się poczuć kanarek, wpuszczony do klatki z innym kanarkiem płci przeciwnej, a gapie staliby nad nimi i czekali, aż kanarki zaczną się na zawołanie rozmnażać. Czego w zasadzie oczekiwała pani Route, zamykając w pokoju dwunastolatkę z szesnastolatkiem?
– Dlaczego w zasadzie zaprosiłeś mnie, a nie swoich kumpli? – zapytała Sara najciszej, jak się dało. Stanley wydął wargi.
– Kumpli mam na co dzień, a ciebie nie widziałem już ponad rok. Poza tym, mama powiedziała, że żadnych rozwydrzonych, przeszkadzających rozrabiaków – odparł powoli. – Miałaś być tylko ty.
Zrobił się czerwony, po czym znowu zapadła cisza, a dzieci zastanawiały się, kiedy pani Route przestanie czatować na coś pod drzwiami, na co tam czatowała.
– Stan? – zapytała Sara cichutko. – Jak ty się z tym czujesz?
– Z tym, że…?
– Tak, z TYM.
– Yyy… – Stanley podrapał się po blond czuprynie. – Szczerze? Zastanawiam się w ogóle, jak to się stało, że się na to zgodziłem. Nie zrozum mnie źle, tu nie chodzi o ciebie… Po prostu, to takie ograniczające ruchy. Równie dobrze mogłem po prostu za parę lat zapukać do twoich drzwi z kwiatami i ci się oświadczyć, bez takich ceregieli mojej matki…
– To znaczy, że ciebie nie przeraża, że jesteś do mnie przywiązany? – Sara wytrzeszczyła szare oczy w szoku. – Że musisz brać ślub ze mną konkretnie? Denerwuje cię tylko sytuacja?
– No tak, to że to ty, jakoś mnie nie irytuje, ja generalnie niezbyt lubię towarzystwo dziewczyn, poza tobą, jestem raczej niezbyt romantyczny… – podrapał się po głowie, potem spytał podejrzliwie – A ty nie masz tak? Drażni cię, że to ja?
– Nie, no skąd… – skłamała gładko Sara, przetrawiając to, co usłyszała. Czyli on się wcale nie bał, że spotka kogoś lepszego? Nie bał się, że ta decyzja była zbyt wczesna i pochopna? Przecież czekały go całe studia prawnicze! Ale on nie chciał na nich poznać być może miłości swego życia, wolał już być przyobiecany Sarze. Młoda panna Black poczuła się jakoś dziwnie, gdy tak pomyślała o bierności Stanleya. Wręcz ogarnęło ją obrzydzenie do samej siebie. Tylko dlatego, iż ona zaczęła dostrzegać pułapkę, na jaką się zgodziła. Dotarło do niej, że zgodziła się dobrowolnie na życie przeżyte obok prawnika, którego traktowała jak brata. Mugolskiego, zwyczajnego prawnika. Tak zwyczajnego i niemagicznego, jak nudne mleko z kluskami, które wtłaczała w nią od zawsze mama.


Kwestia posiadania ojca okazała się dla Rosemary jak odżywcza terapia. Powróciła do szkoły już kilkanaście dni temu z taką siłą wewnętrzną i werwą, jakiej nie miała przez poprzednie trzy lata. Nawet perspektywa pójścia na pierwszą w tym roku szkolnym lekcję starożytnych runów z Hermioną wydała jej się ekscytująca.
– Pomyślałam, że może twój brat dałby się namówić na rozprzestrzenienie mojego stowarzyszenia także w Ravenclawie? – szczebiotała Hermiona, gdy we dwie wspinały się na schody. Rosemary ryknęła takim śmiechem, że paru młodszych uczniów spojrzało na nią z popłochem.
– Hermiono! – pokręciła głową z politowaniem. – Nicholas ma problem z interpretacją zegarka, planu, a nawet ruchu swoich rąk i nóg, a ty uważasz, że będzie biegał po salonie i nawracał wszystkich na tę twoją roztoczę…
– WESZ! – krzyknęła przenikliwie Hermiona, do granic możliwości obrażona. – Poza tym, to jest W-E-S-Z, ile razy mam wam to…
– Jak myślisz, dlaczego mamy pierwszą lekcję runów dopiero w trzecim tygodniu września? – przerwała jej brutalnie Rosemary.
– Och, czy to nie oczywiste? – prychnęła Hermiona, wciąż oburzona. – Po prostu nauczyciel pojawił się dopiero teraz!
– Tyle wiem… – burknęła czternastolatka. – Ale dlaczego dopiero teraz?
– Pewnie profesor Dumbledore miał problem ze znalezieniem odpowiedniego kandydata… Mam jedynie nadzieję, że będzie równie dobry co poprzedni i przeczyta wypracowanie, które dla niego napisałam…
Rosemary nie zdążyła się zdziwić tym, ile energii w egzystencję wkłada Hermiona, bo właśnie drzwi do klasy otworzył im jakiś wysoki, chudy mruk i gestem zaprosił ich do środka. Dziewczyny usiadły raczej blisko, było to odruchem Hermiony, a Rosemary, chcąc nie chcąc, robiła to samo.
– Witajcie! – nowy, najwyżej czterdziestoletni nauczyciel zzuł maskę mruka i przywdział inną, bardziej szyderczą, gdy tylko jego naburmuszoną twarz okrasił dziwaczny uśmieszek. – Cieszę się, że jesteście dość nieliczną grupą, czwartoklasiści. Tak jest lepiej. Ja nazywam się profesor James Gamp i będę was uczył runów co najmniej przez następne dwa lata, do SUM-ów.
– Ciekawe, czy też będzie taki wyłomowy, jak Moody… – szepnęła Rosemary do Hermiony. Ta, zwykle niechętnie rozmawiająca na lekcjach, dyskretnie naskrobała parę słów na świstku pergaminu i przesunęła go po blacie w kierunku Rosemary, ponownie oddając się spijaniu każdego słowa z ust profesora Gampa. „Nie bez przyczyny Moody jest wyłomowy. W końcu Dumbledore sprowadził go tu w związku z wydarzeniami z mistrzostw. A nauczyciel runów to żadne fajerwerki, więc raczej wyłomu nie będzie, chyba jedynie w programie i sposobie nauczania…”. „Myślisz?” dopisała Rosemary pod wypowiedzią Hermiony, ale zanim przekazała karteczkę do właścicielki, dodała „Jak sądzisz, czy Dumbledore się boi?”. Hermiona wypuściła powietrze nosem, gdy to przeczytała i odpisała: „Chyba po prostu chce być ostrożny. Nie udawajmy, że nic się nie dzieje… A co z bólem blizny Harry’ego?”. Rosemary zamyśliła się, przygryzając wargi, ale nie zdążyła nic odpisać.
– Skoro panna Black jest tak zajęta rozmyślaniem nad kwestiami związanymi z lekcją, to może odpowie na pytanie, które zadałem? – usłyszała przez mgłę i zesztywniała.
Zdała sobie sprawę, że cała klasa patrzy na nią, więc nieco buntowniczo i spode łba łypnęła na profesora Gampa, który wpatrywał się w nią z drwiną.
– No więc? – zachęcił ją szyderczo.
– Nie – ucięła Rosemary krótko i wyzywająco, a tak naprawdę chciała powiedzieć cokolwiek.
– Nie? – profesor uniósł brwi.
– „Nie” to odpowiedź na pana pytanie.
Profesor pokiwał powoli głową. Jej odpowiedź nie mijała się z prawdą, w końcu zapytał, czy może odpowiedzieć na jego pytanie, ale nie określił, jakie, a że Rosemary nie mogła odpowiedzieć, więc zareagowała właśnie tak. Czuła jednak, że tłumaczenie tego byłoby nie na miejscu.
– Słusznie, to odpowiedź na to pytanie… – przyznał, a Rosemary odetchnęła. Podszedł do niej i pochylił się nad jej i Hermiony ławką. Przełknęły obydwie ślinę. – Upiekło ci się, dziewczyno, tym razem. Ze mną nie ma żartów, więc proszę uważać. Panno Black – wycedził ostatnie słowa, uśmiechając się dziwnie niebezpiecznie.
Dopiero, gdy wrócił za katedrę, Rosemary się rozluźniła. Przebiegły ją ciarki. Nawet czarne oczy Snape’a nie były tak przerażające, jak ten mylnie dobrotliwie wyglądający, nieco szalony błękit.


Korytarze oświetlał mdły blask świec, lecz o ściany nie odbijał się praktycznie żaden dźwięk, z wyjątkiem pojedynczych trzasków od strony jakiejś zbroi. Robiło się późno, ale mrok dopiero powoli spadał na świat. Wrzesień przyniósł wiatr i wodę, lejącą się z nieba strumieniami. Cosmo Black szedł bardzo wolno po jednym z długich, opuszczonych korytarzy, nawet szept nie przeszkadzał mu w nurzaniu się w samotności. Czuł się skonfundowany swoim zachowaniem. Nigdy nie zachowywał się dotąd tak, jak od początku roku. Gdyby mógł określić swój stan najbardziej obrazowo, to pewnie powiedziałby, że usycha. Denerwowali go Vincent i Gregory, bezlitośni i źli, drażnił go Draco, jego paniczykowatość i zakochanie w obślizgłym złu i czarnej magii, a z rokiem na rok Draco zdawał się być coraz mniej niewinny. Nigdy wcześniej Cosmo nie czuł takiej potrzeby oderwania się od swego szkolnego domu. Obrzydzenie wywoływała w nim choćby szata i naszywka z wężem. Zdjął sygnet. Co dziwniejsze, nie pamiętał, by był tak nastawiony na samym początku, gdy nie umiał się pogodzić z faktem, że został Ślizgonem. Nawet wtedy nie czuł się tak obrzydliwie w swej ślizgońskiej, wężowej skórze. I zupełnie nie wiedział, skąd ta nagła nienawiść do swego domu.
Włóczył się samotnie po korytarzach i tak sobie usychał w opuszczeniu przez wszystkich, nie mogąc znieść przebywania w lochach. Praktycznie wcale się tam nie kręcił od początku roku. Tak jakby tęsknota za czymś ciągnęła go ku górze, wyciągała z ciemnej ziemi, bagna, jakby chciał być na powierzchni, skąpany w jasnym blasku, a nie przemykać w zdradzieckim cieniu, w którym czyhało zło…
Na dziedzińcu nie było nikogo, gdy stanął na korytarzu przy jednej z arkad, których korona oplatała pusty plac. Dął wiatr, a liście tańczyły na tle czarnych, ciężkich chmur, zwiastujących deszcz. Cosmo nie przejmował się zimnem i czarnymi kosmykami, które łaskotały go w policzki, obserwował tylko czarny mrok dookoła niego, zanurzony po uszy w kleistym, aksamitnym i duszącym morzu destrukcji, jakie pokryło jego serce, wzrok, umysł i ducha. Wszystko zakrywała ciemna kurtyna, ale za nią była tylko czarna dziura. Chłopak nie widział nic poza ciemnością.
I gdy tak tonął w mroku swego serca, w cieniu samotności, dotarło do niego, że ktoś jednak na dziedzińcu był. Na jednej z arkad przycupnęła samotna, drobna postać, a jesienny wiatr rozwiewał jej kasztanowe pukle. Cosmo drgnęło serce, jakby otrząsając się z czarnej mazi, odżywiając. To była Melisa Flaxenfield. Chodź zaledwie dwunastoletnia, nie wyglądała jak dziecko, wręcz przeciwnie. Była ponadczasowa, gdy tak patrzyła filozoficznie na kłęby ciemnych chmur, zakrywając niebo. Cosmo obserwował ją, przyczajony za arkadą, mając wrażenie, że kotara ciemności się rozdarła i teraz delikatny snop światła oświetlił jego udręczoną twarz. Melisa nie ruszyła się przez kilkanaście minut, zamyślona i poważna. Czternastolatek zaczął się zastanawiać, co przeżyła przez niego przez wakacje. Czy to dodało jej powagi? A może taka po prostu była z natury, poważniejsza i refleksyjna? Takie sprawiała wrażenie. Inne dziewczyny był głupie, hałaśliwe, przeciętne, przyziemne, starsze, młodsze, brzydsze i ładne, nieważne… Poczuł ukłucie prośby do losu: chciał, by Melisa mu o swojej naturze opowiedziała. A także o tym, dlaczego przychodzi samotnie wieczorami na dziedziniec. Czy on i ona teraz tonęli w samotności jednocześnie? Jak bardzo ich myśli, emocje i tęsknoty były tożsame? Chciałby o tym posłuchać, usiąść obok i po prostu zasłuchać się w rytm jej życia, oddechu, serca, myśli, odkryć tę opalizującą wszystkimi kolorami krainę. Dziewczyna była taka piękna i odwieczna, chociaż Cosmo zdawał sobie sprawę, że obydwoje są jeszcze na progu dojrzewania. Czy jednak miało to jakieś znaczenie? Młody Black pomyślał, że w porównaniu do łez, jakie przed chwilą przecięły jego policzki, gdy tak patrzył i tęsknił za nią, to nie ma żadnego znaczenia. Jak nieistotne i śmieszne wydały mu się suche fakty, gdy usychał. Dla niej.


Mamo i Tato!
Wszystko po staremu, czyli bez sensu. Nie ogarniam, tak bardzo nie ogarniam! W tym roku czekają nas sumy i wszyscy nam to cały czas powtarzają… Już spać nie mogę o to dziadostwo, mam wrażenie, że mi sum zaraz ze skarpetki wyskoczy.
Z eliksirów, jak zwykle, idzie mi super, reszta do bani. Ale może zdam ze dwa sumy, niech się zlitują. Próbuję się nawet uczyć, ale jak tylko pomyślę o moich problemach sercowych, albo zerknę za okno, to już nic mnie nie przywoła z powrotem do książek i notatek, zresztą, jakbym jakieś miał…
Tamara mówi, że się za mało przejmuję i niesystematycznie pracuję, ale ona po prostu nie widzi tych pięknych rzeczy za oknem, które docierają do mnie znacznie lepiej, niż głupie formułki z transmutacji. No i w ogóle to powiedziała mi, że jest dumna z tego, że was poznała lepiej i przekonała się, kim jesteś, tato.
Podobno jest tu jakiś turniej, ale ja nie ogarniam sumów, więc turniej też niezbyt mnie interesi. Na pewno za parę miesięcy będę lepiej wiedział, o co chodzi, i wtedy wam napiszę, co to za turniej, dobra?
Nicholas

Wymieniliśmy z Syriuszem pełne politowania spojrzenia i parsknęliśmy, po czym list Nicholasa wylądował na podłodze przy łóżku. Był ładny, upalny dzień, a my wylegiwaliśmy się w chłodach sypialni. Remus, jak zwykle, pracował, podczas kiedy my korzystaliśmy z czasu dla siebie nawzajem. Czasem było mi go szkoda, ale pomyślałam, że z Syriuszem zasłużyliśmy na to, by skupić się teraz na naszej relacji.
– Daj, teraz chcę przeczytać list od Rosemary! – Syriusz sięgnął na szafkę i rozwinął list.

Drodzy rodzice!
W szkole się dzieje! Wszyscy mówią tylko o turnieju Trójmagicznym! Chyba tylko Hermiona jest bardziej skupiona na pomaganiu skrzatom domowym, no ale Hermiona zawsze interesuje się raczej nudnymi rzeczami, typu nauka. Jestem dość podekscytowana tym rokiem, ale cały czas zastanawia mnie Mroczny Znak. Bardzo się boję, tak jak i moi przyjaciele. Jeżeli Sami-Wiecie-Kto czyha na nasz spokój rodzinny, to będzie miał ze mną do czynienia, bo jestem wściekła, że jest taka możliwość!
Mamy za profesora od obrony bardzo ciekawego gościa, to auror. Zresztą, na pewno znacie Moody’ego. Jest świetny! Zna się na obronie, ale pokazuje nam naprawdę przerażające rzeczy (no, poza sobą samym)! Tak poza tym to wszystko jest po staremu, tylko Hagrid przysmaża nas sklątkami tylnowybuchowymi i jest nowy profesor od runów, pan James Gamp.
Mam nadzieję, że już za niedługo się zobaczymy, że październik i listopad miną błyskawicznie i wreszcie będzie Boże Narodzenie!
Wasza Rosemary

– Mroczny Znak mnie wciąż niepokoi… – westchnęłam, gdy i ten list został odrzucony. Syriusz cmoknął mnie w czubek głowy, obejmując mocniej ramieniem.
– Dumbledore ściągnął Alastora z emerytury… – mruknął mój mąż. – To mi się wydaje niezwykle podejrzane, Mary Ann. Chyba Dumbledore wie, że coś nadchodzi.
– A może to tylko dmuchanie na zimne, a znak wyczarował ktoś, kto chciał przestraszyć dla zabawy ogół? – spytałam z nadzieją.
Syriusz tylko się zamyślił, ale zamiast mi odpowiedzieć, chwycił za list od Cosmo.

Kochani rodzice!
Jak się czujecie? Mam nadzieję, że lepiej, niż ja.
Tu, w szkole, mówi się głównie o Turnieju Trójmagicznym, ale ja nie czuję się jakoś niezwykle tym zajęty. Mam masę innych problemów i wątpliwości na głowie, po co mam się jeszcze dołować i oglądać, jak jakiś biedny delikwent jest rozrywany na arenie przez chimerę, czy coś w tym guście. Draco się zaczął ostatnio podniecać Zaklęciami Niewybaczalnymi i chciał mnie zmusić, bym z nim się ich nauczył, ale ja mam go dość i chętnie nauczyłbym się Imperiusa, by kazać mu najeść się mordoklejek, nałożyć wiadro na głowę i zapakować się w pudło na Fidżi. Zresztą, wszystkich mam dość. Wczoraj gadałem z moim ojcem chrzestnym i chyba jako jedyny mnie zrozumiał, nawet jeśli udawał, że mnie nie słucha. Ale ja wiem, poznaję po jego spojrzeniu, że coś go ruszyło, gdy opowiadałem o moich problemach!
Czuję się źle, bez dalszego komentarza. Ale mam nadzieję, że mi przejdzie. Także, uszy do góry, rodzice, Wasz dojrzały syn sobie da radę! Ale jakby co, to nie chcę bzu na grobie. Jest taki obrzydliwie kojarzący mi się z pewną osobą!
Cosmo Remus Black

Unieśliśmy brwi, po czym i ten list opadł na podłogę. Syriusz westchnął:
– Cosmo dojrzewa… Ile mnie ominęło w życiu, nie mogłem niczego obserwować, niczego widzieć… Teraz, kiedy moje dzieci są już nastoletnie i wylatują w świat, ja jestem spragniony zatrzymać je tylko dla mnie i dla ciebie…
– Wiesz… – uśmiechnęłam się delikatnie. – Niektórzy nie mają nawet tego…
– Racja! – Syriusz jakby się trochę rozpogodził. – Mam ciebie i dzieciaki, Nicholas, co prawda, musi się podobno pożegnać z życiem za parę lat, ale ja w to nie wierzę. Uciekłem z Azkabanu, uciekłem z mojego domu, zdobyłem ciebie, czyli uparciucha, byłem w Zakonie, niech mi nikt nie wmawia, że nie mogę uratować mojego syna!
– Ależ!… – rozszerzyłam oczy. – Syriuszu, czy nie uważasz, że stałeś się trochę… szalony? W sensie… jak chcesz powstrzymać tak potężną, śmiertelną klątwę? Nie słyszałam, by śmiertelne klątwy dało się cofnąć!
– A słyszałaś kiedykolwiek o tym, że można przeżyć Avadę? – prychnął Syriusz, po czym pozwolił się oddać licznym procesom myślowym zachodzącym pod czupryną.

***

TURNIEJ TRÓJMAGICZNY
W piątek 30 października o godz. 18.00 przybędą do nas delegacje z Beauxbatons i Durmstrangu. Lekcje skończą się o pół godziny wcześniej. Uczniowie odniosą torby i książki do dormitoriów i zbiorą się przed zamkiem, by powitać naszych gości przed ucztą powitalną.

– Łau, obcy w naszej szkole! – cieszyła się Charlotte, która, jako może nie największa, ale najbardziej umiejąca dopiąć swego, dopchała się do ogłoszenia. – To dobra okazja, by pokazać, jak nasza angielska szkoła, ziemia i wszystko, co nas otacza, jest najlepsze!
– Chyba nie do końca tu po to przyjadą… – zauważyła Sara, stając na palcach.
– Ale może przy okazji trzeba im to pokazać! – ucięła wyniośle Charlotte, jakby to przesądzało sprawę. Melisa i Sara wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
– Suńcie się, lasencje… – Sara podskoczyła, gdy Artemis, który pojawił się znikąd, zawiesił głowę nad jej ramieniem i oglądał ogłoszenie.
– Może grzeczniej? – fuknęła nań Charlotte w taki sposób, że część uczniów, czytających ogłoszenie, dostała zbiorowego wytrzeszczu w przestrzeń.
– Oczywiście, panno McLaggen! Chciałem tylko poprosić, byś zrobiła mi łaskawie miejsce, ale wiem, że na to nie zasługuję, będąc tak niegodnym… – Artemis zgiął się wpół, prawidłowo wykorzystując swoje arystokratyczne geny, po czym chwycił ją za pulchną dłoń.
– Puść mnie, imbecylu, śpieszy nam się na eliksiry!…
– Och, to rzeczywiście problem, może panią wrzucę na mego ogiera i odwiozę osobiście?
Zanim Charlotte, Melisa i Sara zreflektowały, Artemis gwizdnął, jakby przywoływał jakieś zwierzę. W tej samej chwili płomiennorudy, żylasty Thaddeus Clarke rzucił się ku Charlotte, błyskawicznie przerzucił ją sobie przez ramię jak dorodny baleron i, w ogóle nie uginając się pod jej krągłym ciężarem, uciekł z wrzeszczącą gdzieś w kierunku schodów. W końcu niewybredne, soczyste epitety blondynki ucichły, a Artemis otrzepał dłonie, jakby przeniósł worek cementu.
– I po kłopocie – rzucił do Feliksa, stojącego obok.
– Hej! – zdenerwowała się Sara. – O co chodzi? Co zrobiliście z Charlotte?
– Nie spinaj się, siostro! – wyszczerzył się Artemis. – Charlotte po prostu nie rozumie, że złość piękności szkodzi i wystarczy mieć Clarke’a pod ręką, żeby ją usunąć z pola widzenia, gdy nadmiernie otwiera swą buzię z dołeczkami.
– Ale gdzie on ją wyniósł? – przeraziła się Melisa.
– Ukartowaliście to! – Sara zdenerwowała się, ściskając dłonie. Artemis nieco się zaniepokoił, chyba pamiętając, co zrobiła rok temu z kranami w damskiej toalecie. – Napuściliście na nią Clarke’a! On ją przecież, nawet niechcący, zdezintegruje!
– Miej trochę wiary w naszego kolegę nie z tej ziemi! – obruszył się Artemis. Zabrzmiał dzwonek, więc we czwórkę ruszyli ku lochom. – Poza tym, wcale nie napuściliśmy na nią Thaddeusa!
– On tak reaguje, gdy się na niego gwizdnie! – przytaknął Felix z jakąś nutką bezradności. – Choruje na to już od wtorku, a my nie wiemy, jak mu z tym pomóc…
– Wczoraj prawie wyskoczył z Constantinem na plecach przez okno, po tym, jak gwizdnąłem…
– Biedak, ja bym się bał narazić Constantinowi…
– Och, w takim razie to wspaniała pomoc koledze, któremu coś w mózgu się przestawiło, żeby go jeszcze zmuszać do powielania tych dziwnych reakcji! – prychnęła Sara.
– A może on jest superinteligentnym nadczłowiekiem, który tak naprawdę symuluje i ma z nas w duchu pierwszorzędną zlewę? A to wszystko składa się na jego złożone badania, nawet to, że wszyscy naokoło mają go za przodującego idiotę? – zastanowił się Artemis.
Tę wizję okrasił widok, który zobaczyli, gdy dotarli pod klasę, Charlotte siedziała wymiętoszona pod ścianą niczym rzucona tam szmacianka, a Thaddeus do sobie tylko znanej melodii kołującej pod jego czerwoną czupryną wyczyniał na środku korytarza jakieś dziwne, mechaniczne ruchy swymi chudymi odnóżami, jakby coś tańczył.
– Patrz! – krzyknął nagle w kierunku Charlotte ochryple. – To dla ciebie przecież!
– Charlotte! – Melisa podbiegła do niej w popłochu i szturchnęła ją w ramię. – Żyjesz?
Gdy tylko dotknęła koleżanki, Thaddeus począł wydawać z siebie potworne odgłosy przypominające koguta, którego ktoś powiesił u stropu za intymne części ciała i teraz zbliża się ku niemu z siekierą. Cały loch zadrżał.
– Uciszcie go! – pisnęła Sara do chłopaków, zatykając uszy.
Artemis i Felix dopadli do Thaddeusa i zaczęli nim szarpać, a on wciąż darł się dziko z niesłabnącym zapałem. Reszta uczniów zatkała uszy, bo moc w płucach Clarke miał niebagatelną. W końcu udało im się zaciągnąć go to toalety i zamknąć w niej, przytrzymując drzwi własnym ciałem. Trochę się zbuntował, jazgot, który wciąż inicjował, urywał się miarowo, gdy walił sobą samym w drzwi na korytarz w celu wyjścia z izolatki, jaką stała się toaleta, ale po chwili głos ucichł i uderzanie w portal też. Chłopcy z niepokojem wymienili spojrzenia bojąc się, co Thaddeusa mogło w toalecie zająć i lepiej zerknąć, czy nie połknął umywalki. Felix tylko omiótł spojrzeniem wnętrze i natychmiast zatrzasnął szparę, którą uchylił.
– Tylko nabiera wody w usta i pluje po ścianach… – odetchnął z ulgą.
Niestety, to usłyszał zbliżający się na lekcję profesor Snape. Omiótł ich tylko spojrzeniem.
– Minus pięć punktów za Clarke’a i jego przysparzanie woźnemu roboty. I pięć za wrzask, który usłyszałem parę pięter wyżej. I siedzicie dziś osobno, wszyscy trzej.
Artemis i Felix tylko rozdziawili buzie na tak błyskawiczną reakcję Snape’a. W klasie profesor stwierdził, że w zasadzie każda jednostka z Gryffindoru jest niezrównoważona z definicji, więc warto zabezpieczyć się na przyszłość, tworząc koedukacyjne ławki.
– Od dziś Hector siedzi z Flaxenfield, Greengrass z Black, McLaggen z Clarke’iem, Vane z Al Atrashem. Przesiądźcie się w tej chwili, bez dyskusji.
Melisa, Felix, Artemis, Sara i Thaddeus nie okazali żadnych emocji, ale Romilda, Charlotte i Constantin wykrzywili się w grymasie, cierpiąc świadomość, iż stała im się niewysłowiona krzywda.
– Się masz, siostra! – wyszczerzył się Artemis, gdy stanął obok Sary. Młoda panna Black tylko zerknęła za siebie. Melisa i Felix szykowali się do lekcji, obydwoje spokojni i skupieni na eliksirach, uśmiechający się do siebie co jakiś czas nieśmiało, Constantin i Romilda krzywili się i nie wiadomo było, czyja twarz wyrażała większą odrazę i udrękę, a Charlotte rozstawiła swoje szpargały prawie na środku stołu, rysując atramentem granicę na blacie i tym samym zajmując większość i spychając biednego Thaddeusa na jedną dziesiątą ławki, gdzie ledwo ustawił palnik. Samego zainteresowanego na szczęście niewiele to obeszło, obecnie zajęty był obserwowaniem porcji woszczyny, jaką właśnie wyciągnął ze swego ucha, po czym zutylizował ją przez wpakowanie palca do ust. Charlotte zrobiła minę, jakby chciała zwymiotować i pochyliła się na wszelki wypadek nad swym kociołkiem.


– Kurde, bierz zad w troki, Cosmo! – tępy jak obuch głos Vincenta wyrwał go z męczącego snu o Melisie Flaxenfield. W tym śnie było też coś, co sprawiało, że chciał w nim już na zawsze pozostać. – Chcemy z Gregorym już żreć śniadanie!
– Brzmisz, jakbym miał wam podać mój zad do zjedzenia… – wybełkotał w półśnie Cosmo, nie za bardzo ogarniając, i przewrócił się na wznak. Vincent zerwał z niego kołdrę, po czym jego niski, neandertalski ryk przeszył dormitorium:
– Zeszczał się! Hehe, Cosmo się zlał!
Dopiero te słowa zrobiły na młodym Blacku jakiekolwiek wrażenie, więc gwałtownie usiadł i z nerwowym, ale wciąż sennym odruchem omiótł wzrokiem prześcieradło. Rzeczywiście, Crabbe miał rację: na jego prześcieradle udomowiła się impertynencka, dumna plama.
Cosmo spalił cegłę ze złości i wstydu. Że też Crabbe musiał zedrzeć z niego pościel akurat dziś, kiedy jego organizm zachował się jak czteroletni! Blaise gdzieś w kącie chichotał szyderczo, a Draco wystawił zaciekawioną, złośliwą buźkę z łazienki. Gregory wyłonił się skądś, gapiąc z żywym zainteresowaniem na plamę, jakby odwiedziła ich przynajmniej delegacja istot z odległej galaktyki.
– Yyy… – wydukał w ucho rechoczącego Vincenta. – Ale to nie wygląda na szczochy, yyy…
– To ci podpowiada oko znawcy? – uniósł nonszalancko brew Cosmo i wydął wargi. – W takim razie to na pewno krzesło.
– Nawet tak nie pachnie… – najwyraźniej mózg Gregory’ego, jak to często się zdarzało, zwiesił się, gdyż ten bez żadnych oporów i refleksji, ale za to z nutką konesera, powąchał tajemniczy płyn.
– Ochromiałeś?! – zakrzyknął Cosmo z jakąś paniką, po czym kopnął Goyle’a i zakrył kołdrą plamę, czerwieniejąc jeszcze bardziej. – Dlaczego wąchasz moje wydzieliny?!
– Nie, to nie szczochy – zadecydował Goyle, w ogóle nieurażony kopniakiem.
– Jasne, że nie szczochy! – warknął Cosmo, zeskakując z łóżka ze złością i chwytając naręcze szat. Udał się w kierunku łazienki. – Po prostu usiadłem nieszczęśliwie na twoim biednym móżdżku i go zmiażdżyłem, gdy ten w akcie desperacji był w trakcie ucieczki jak najdalej od ciebie! Zguba znaleziona, ale już jej nie odratujesz, Goyle! A ty, Malfoy, wypad mi stąd, ale już!
Po czym z mocą wypchnął Dracona poza łazienkę.
– Hej! – krzyknął Draco w szoku, gdy wylądował poza progiem pomieszczenia.
– Pacykowałeś się już za długo, teraz moja kolej! – warknął młody Black, po czym zatrzasnął się w łazience, by odetchnąć i ochłonąć. Sen o Melisie chodził mu po głowie i drażnił, a tajemnicza plama czegoś, co nie było szczochami i (zapewne) zgubionym mózgiem Goyle’a wywołała w nim jakiś niepokój. Co to mogło być?
Potargał swoje czarne włosy, by wyglądały na nieuczesane, po czym odświeżył się i ubrał, starając nie myśleć o tym, że jakaś Gryfonka wwierca mu się w mózg. Ogarniała go powoli panika, której nie rozumiał i nie znał. Jakby coś go goniło, jednocześnie spychając ku murowi nie do przeskoczenia.
– Kopnąłeś mnie! – Goyle dopadł do niego ze stosownym opóźnieniem, gdy wreszcie wynurzył się z łazienki. Chwycił go za fraki, ale Cosmo, niewątpliwie drobniejszy, uderzył go mocno w brzuch.
– ODWAL SIĘ, KRETYNIE! – ryknął młody Black na niego tak, że w dormitorium zrobiło się cicho, po czym prychnął z rozdrażnieniem i wyszedł sam z sypialni, wciskając dłonie w kieszenie, zastanawiając, po co właściwie uderzył Goyle’a.
Nie był zbyt głodny, raczej najadł się już wszystkimi problemami i drobnymi powodami do złości, ale automatycznie pokierował swoje kroki poza lochy, w kierunku Wielkiej Sali. Chciał być jak najdalej od chłopaków, a kto wie? Może gdzieś przewinie się Melisa? Jedno było pewne - nie będzie jej w lochach, więc nie widział najmniejszego sensu tam siedzieć.
W Wielkiej Sali było paręnaście osób, większość skupiona została wokół Czary Ognia, którą ustawiono w sali wejściowej. Uczniowie spekulowali i z jakimś zachwytem i nierealnymi marzeniami ociekającymi po twarzy gapili się na tępo ociosany przedmiot, wokół którego ktoś nakreślił złocistą linię. Cosmo stanął opodal, wmuszając w siebie powoli dwa tosty, podwędzone z Sali. Niestety, drugorocznych z Gryffindoru nigdzie nie było, a więc zagapił się na Czarę. Szkoda, że nie mógł się sprawdzić i wygrać Turnieju Trójmagicznego. Być może wtedy łatwiej byłoby mu zrobić dobre wrażenie na Melisie? Jak to jest, być najlepszym? Czy dziewczyny pragną takich zwycięzców? Po cichu Cosmo miał nadzieję, że za trzy lata Turniej znowu się odbędzie. Wiedział, jak niewiele mu potrzeba skupienia, by posiąść wiedzę, bo odziedziczył po rodzicach zdolności i czuł, że gdyby popracował nad magią odrobinę więcej, mógłby spokojnie wygrać taki turniej. Tylko musiał mieć siedemnaście lat, podłe życie…
Próbował wyrzucić z mózgu prześladujący go widok Melisy, ale nie pomogło nawet gapienie się na niektóre ponętne uczennice Beauxbatons, które razem z innymi Francuzami przybyły do sali, by zgłosić swoją kandydaturę na reprezentanta. Czternastolatek warknął pod nosem i wyszedł na samotny spacer, by nieco ochłonąć. Nigdy się nie spodziewał, że klątwa zakochania może tak mocno się przyczepić i nie dać żyć, spać, jeść, ani oddychać. W zasadzie nie można było zrobić nic.


– Harry Potter.
Rosemary poczuła, jak zamarła wewnątrz. Cała sala, jeszcze przed chwilą rozbrzmiewająca oklaskami, teraz pogrążyła się w natychmiastowej ciszy. Ale niedługo, bowiem narastał już szept zirytowanych głosów i okrzyków. Rudowłosa spojrzała na Hermionę, zupełnie przerażoną i zatkaną szokiem i na Rona, który zrobił się czerwony jak cegła z jakiegoś powodu.
Harry ogłoszony czwartym reprezentantem?
– Ja nie wrzuciłem tam swojego nazwiska – wymamrotał delikwent. – Przecież wiecie, że tego nie zrobiłem.
To nic nie pomogło, najwyraźniej wszyscy mówili tylko o jednym: jak wielkim oszustem jest ten słynny Harry Potter. Rosemary, wciąż nie mogąc w to uwierzyć, lustrowała taksującym spojrzeniem czarnowłosego przyjaciela. Szalały w niej emocje. Czy Harry mówił prawdę? A może powiedział tak, by nie ponieść konsekwencji oszukania Czary? Ale skoro znalazł sposób, to dlaczego nie podzielił się z nimi? Może po prostu chciał wyglądać na takiego świętego, jaki zawsze się wydawał? Rosemary byłaby kłamcą, gdyby zaprzeczała, iż wielokrotnie marzyła o wystartowaniu w turnieju. Hermiona wciąż bagatelizowała jej zapędy, twierdząc, że to zbyt niebezpieczne i niepotrzebne, ale Rosemary wiedziała, że pod tym względem różnią się bardzo. Uwielbiała skoki na głęboką wodę, rywalizację, najlepiej z mężczyznami, adrenalinę, sprawdziany, jakie sama sobie narzucała. Wiele by dała, by poznać sekret Harry’ego dotyczący oszukania tak potężnego obiektu jak Czara Ognia…
Kiedy Harry udał się tam, gdzie wszyscy reprezentanci, Wielka Sala przypominała ul. Stół Gryffindoru, jako jedyny, wyglądał na podekscytowany. Gryfoni rozprawiali z najszczerszym zdumieniem, ale i radością, o tym, że to właśnie jeden z nich stał się reprezentantem.
– Super, a już myślałem, że ten laluś Diggory…
– Ale jak to możliwe…
– Sprytny jest! Tak się cieszę!
– Szkoda, że to nie ja, ale przynajmniej ktoś z nas…
– Ale by było, gdyby Harry wygrał!
Rosemary, Ron i Hermiona jako jedyni nie odzywali się do siebie i nie skakali pod sufit.
– Uczniów proszę o udanie się już na spoczynek – rzekł krótko Dumbledore, wyraźnie zaaferowany i zatroskany, po czym on i część grona pedagogicznego wyszła drzwiami, za którymi wcześniej zniknął Harry. Rozwścieczony rój pszczół przemieścił się w kierunku wielkich drzwi. Rosemary szła jakby w oddaleniu od przyjaciół, samotna ze swymi myślami w tłumie.
W salonie Gryffindoru natychmiast ruszyła gigantyczna balanga. Świętowano to, że zwycięstwo w Turnieju Trójmagicznym może przypaść w udziale Gryffindorowi. Rosemary nie wiedziała, jak się zachowywać. Zupełnie nie miała ochoty, by się bawić, poruszona do głębi i złamana zdradą Harry’ego. Coraz mocniejszymi falami docierało do niej, jakim egoistą okazał się być, skoro nie podzielił się z nimi swym sekretem. Stanęła tylko w rogu salonu, bo nawet nie była pewna, jak zacząć rozmowę z Ronem i Hermioną. JAK Harry to zrobił?
– Ale numer – burknął Ron, który stanął obok niej. Był chyba w takim samym stanie, co Rosemary. Hermiony nie dostrzegła w tłumie. – Jak on mógł mi nie powiedzieć?!
– Nie wiem, zadaję sobie to pytanie już od kwadransa… – mruknęła Rosemary.
– Przecież się kumplujemy! Ja TEŻ chciałem w tym startować i on doskonale o tym wiedział! Czy stałoby się coś, gdyby się tym ze mną podzielił?
Rosemary powoli przeniosła wzrok na Rona, obserwując jego czerwoną twarz, grymas bólu, wściekłości i rozczarowania i zlustrowała go uważnie.
– Tysiąc galeonów! – syknął. – Dla niego to tylko ułamek z olbrzymiej fortuny! Egoista! Moja rodzina dałaby się zabić za taką kwotę!
– Nawet nie o pieniądze chodzi, ale ten turniej to musi być po prostu świetna zabawa i rząd przywilejów, zaczynając od zwolnienia z egzaminów… – mruknęła Rosemary, krzyżując ręce.
Ron skomentował to tylko jęknięciem zupełnie zrezygnowanego człowieka. Po chwili zrobił podkówkę, zaciskając wargi w grymasie i pokręcił głową, wciąż niedowierzając temu, jakim zdrajcą okazał się być jego najlepszy przyjaciel.
– Włożył ci kiedyś ktoś nóż w plecy tak, jak teraz? – zapytał po chwili.
– Nie wiem. Nie sądzę… – Rosemary pokręciła głową, czując, jak zmęczenie tym wszystkim bierze górę. – Idę spać. Może to tylko jakiś absurdalny sen.


Kiedy ostatnie płatki ostrokrzewu zniknęły pod powierzchnią eliksiru, umyłam dłonie i wyszłam z kuchni, dając mu kilka godzin, by się warzył. W salonie siedział Syriusz, gapiący się w okno tęsknie. Robił to często, jakby przyzwyczajenia z celi nie były takie łatwe do wyplenienia. Usiadłam obok w milczeniu, kładąc mu dłoń na ramieniu. Chwycił ją.
– Mam takie okropne uczucie… – szepnął w ciszy. – Jakby moje życie było za krótkie, ciasne, bez perspektyw, ale jednocześnie trwało za długo, zbyt się rozciągnęło w czasie… Mary Ann, dlaczego siedzę w domu? Dlaczego nie mogę wyjść i pracować? Wieść normalnego życia, być świadkiem dorastania moich malutkich dzieci, to wszystko już nie wróci, a ja do śmierci będę tak wegetował…
Nic nie mówiąc, objęłam go. Czułam bardzo wyraźnie, jak tragiczną sytuację miał Syriusz. Wiedziałam, że chciałby normalnie pracować i ruszyć tyłek z fotela, a nie tak gnuśnieć, ale nie mógł nic zrobić, jedynie się ukrywać i modlić, by nikt go nigdy nie znalazł, inaczej groziłby mu pocałunek dementora.
– To takie straszne… – wciągnął spazmatycznie powietrze. – Wyjęto mi dwanaście lat z życia. Mam teraz prawie trzydzieści cztery, a jakby odjąć dwanaście bezużytecznych, pustych lat, to powinienem mieć dwadzieścia dwa i jakieś konkretne perspektywy… Czuję się, jakby ktoś nagle wrzucił przewijanie w moim życiu, dawno temu, zatrzymał w losowym momencie, omijając dwanaście lat, jakbym ich w ogóle nie przeżył…
Nie wiedziałam, czym go pocieszyć, więc spuściłam bezradnie wzrok. W tym momencie wleciała ładna sowa i upuściła liścik. Syriusz przeczytał go łapczywie, po czym krzyknął:
– Meggie! To od Harry’ego! Przeczytaj!

Drogi Syriuszu.
Prosiłeś mnie, żebym Ci donosił o wszystkim, co się dzieje w Hogwarcie, więc piszę: nie wiem, czy już słyszałeś, że w tym roku odbędzie się tu Turniej Trójmagiczny, a w sobotę wieczorem ogłoszono, że będę czwartym zawodnikiem. Nie wiem, kto wrzucił moje nazwisko do Czary Ognia, bo ja tego nie zrobiłem. Drugim reprezentantem Hogwartu jest Cedrik Diggory z Hufflepuffu.
Mam nadzieję, że z Tobą i z Hardodziobem wszystko w porządku

– Wiedziałem! – krzyknął Syriusz, ożywiając się. – Coś tu wyraźnie nie gra!
– Zawodnikiem? – zmarszczyłam brwi. – Jak to: ogłoszono? Nie może się po prostu wycofać? Dumbledore chyba nie ugina się przed tym kimś, kto tak zdecydował?
– Czara Ognia narzuca im coś… – burknął Syriusz, przebiegając wzrokiem po liście jeszcze raz. – Widzisz? Mówiłem, że coś się święci… Śmierciożercy na mistrzostwach, Szalonooki wraca, Harry’ego ktoś wrabia w niebezpieczny turniej… I to na pewno nie żaden uczniak, gdyby to było proste, to co drugi zawodnik miałby dwanaście lat… Poza tym, jak to się stało, że Czara wybrała dwóch zawodników Hogwartu? Ewidentnie zachowała się jak James po solidnym przygrzmoceniu czerepem o murawę po jednym z meczów, kiedy to myślał, że mówi się uszami i słucha otwartą gębą… To musiał ktoś dokładnie zaplanować…
– Tylko po co? – przestraszyłam się, odczuwając grozę.
– To mi nie wygląda na wesoły żarcik… – mruknął Syriusz. – Muszę się z nim skontaktować i porozmawiać. I nie mów, że to niebezpieczne! To syn Jamesa i Lily! Jesteśmy im to winni, nie sądzisz, kotku?

Rosemary wpadła na Harry’ego dopiero kilkadziesiąt godzin po tym szokującym wydarzeniu, gdy to Czara ogłosiła go czwartym zawodnikiem. Do tej pory starała się go unikać i przebywać z Ronem, ale rudy przyjaciel nie chciał iść z nią do biblioteki, więc teraz wracała stamtąd sama. Harry wpadł na nią na korytarzu, przemykając się po nim prawie przy ścianie, skutkiem czego spotkali się twarzą w twarz na zakręcie. Zapadła niezręczna cisza, gdy Harry obserwował Rosemary czujnie.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – wypaliła głucho rudowłosa. – Ja też chciałam startować!
– Ty też? – parsknął Harry z wściekłością. – A ja sądziłem, że będziecie mi wierzyć…
– Wierzyć? Oszukałeś wszystkich, wciskasz do tej pory kit, że to nie ty i jeszcze chcesz, żebym ci uwierzyła?! Wsadził ci ktoś kiedyś nóż w plecy?
– Tak, teraz tak jest! – krzyknął Harry, czerwieniejąc. – Ty i Ron jesteście w tym mistrzami!
– Nie rób z siebie ofiary! To nie ty masz powód do zawodu!
– Wiesz co, mam dość wszystkich i wszystkiego – warknął Harry, próbując ją wyminąć. – Cześć.
– Jeszcze z tobą nie skończyłam! – Rosemary wyciągnęła automatycznie różaną różdżkę.
– Daj mi spokój! Skoro ty i Ron wzięliście sobie za punkt honoru, by mnie razem dręczyć, to chociaż róbcie to dyskretnie, we własnym gronie. Dwie biedne ofiary, uważające się za udręczone i przegrane, bo nie mogły puszyć się byciem reprezentantem i tym, jak to jest wykiwać Czarę…
Nie zdążył dokończyć, bo zaklęcie świsnęło mu koło ucha i uderzyło w jakiś ważny dzban, stojący nieopodal, roztrzaskując go na kawałki. Na nieszczęście, w tej samej chwili z jednej z licznych, niewielkich klatek schodowych wyłonił się profesor Gamp, mający dziś wybitnie kołtuński uśmiech.
– No no – zacmokał. – Panna Black wszczyna bójki na korytarzu i niszczy szkolne dobra… Wiedziałaś, że w tej wazie trzymano kiedyś niezwykle ważny organ, mianowicie serce samego Ulgotha Plugawego? Jak by to powiedzieli moi koledzy z grona pedagogicznego… szlaban. U mnie. Za godzinę.
– Ale… – zdołała tylko wydukać, lecz niestety, profesor już znikł za węgłem. Łypnęła więc spode łba w kierunku Harry’ego, który jedynie posłał jej wymowne spojrzenie i odszedł.
– Cholera! – bluzgała Rosemary, gdy jakiś czas później kierowała swe kroki do gabinetu nauczyciela starożytnych runów. – Na kij tam stała ta miska z sercem jakiegoś idioty Ulryka Cośtam… Chyba tylko po to, by ją rozpirzyć na pięćset kawałków przy lada okazji…
Wściekła na okoliczności, zdenerwowana konfrontacją z Harrym i rozdrażniona tym, że następne parędziesiąt minut spędzi w towarzystwie kołtuna od runów, zapukała do drzwi. Nauczyciel otworzył sam i kazał jej gestem wejść.
– Usiądź. – gdy to zrobiła, popatrzyła na niego wyczekująco spode łba. Uśmiechnął się, a był to szczególny uśmiech, na granicy przyjacielskiego, kombinatorskiego i jeszcze z nutą czegoś, czego Rosemary nie wychwyciła. – Cóż za wzrok. Rozumiem, że jestem twoim najgorszym wrogiem?
– Pan mi kazał przyjść na szlaban, bo rozwaliłam naczynie po jakimś-tam-kimś, a mógł pan to posklejać w sekundę! – prychnęła gniewnie Rosemary.
– Niewątpliwie masz rację… – zawiesił głos, lustrując ją dziwnie oceniająco. – Ale nie zaprzeczysz, że wyciągnęłaś różdżkę na naszego nobliwego reprezentanta… Poza tym, praca, którą ci teraz zadam, jest bardzo lekka, popiszemy dziś trochę. Który uczeń nie marzy, by odprężyć się po stresującym dniu i odetchnąć chwilę, skupiając się na każdej literce, którą napisze i to w tak interesującym towarzystwie, jak nowy nauczyciel runów?
Zaśmiał się szyderczo. Rosemary uniosła brwi, węsząc podstęp.
– Pomyślmy… Napiszesz mi dwieście razy takie coś: „Nie będę wszczynać bójek na korytarzach szkoły w Hogwarcie, ani dewastować niezastąpionych i niezwykle potrzebnych dóbr materialnych”.
– Ta miska w ogóle komukolwiek była potrzebna? – skrzywiła się Rosemary.
– Nie sądzę, ale tak masz napisać, bo bez tego byłoby to zdanie za krótkie.
Rosemary westchnęła, wściekła na wszystko co się rusza, po czym wyjęła pióro, kałamarz i pergamin i zabrała się do pracy. Panowała cisza, a listopadowy wiatr wył głucho za oknem. Profesor Gamp nie ruszał się, bo nie słyszała, by cokolwiek robił. Ciekawa, co porabia, uniosła rudą głowę znad pergaminu po czterdziestym drugim zdaniu. Trochę zbiło ją z tropu to, że cały czas patrzył na nią, a na twarzy malowało się coś dziwnego, jakieś obce rozbawienie. Rosemary nie powstrzymała potężnej fali ciarek, jaka nią wstrząsnęła i powróciła do pisania. Minuty wlokły się powoli w milczeniu. Po sto siedemdziesiątym ósmym zdaniu poczuła, że Gamp pochylił się nad pergaminem, by zerknąć, jak jej idzie. Znowu zdrętwiała, gdyż chytry błękit zawisł nad nią zaledwie kilka cali wyżej. Żaden profesor w Hogwarcie nigdy nie patrzył takim spojrzeniem, jednocześnie hipnotyzującym i przerażającym. Krzywy uśmiech wygiął jego wargi.
– Dobrze ci idzie, zostało tylko kilka. Pracuj dalej, różyczko. – nie zdążyła się cofnąć, ale jedynie wzdrygnąć, gdy puknął palcem wskazującym czubek jej nosa. Rzuciła się prawie na pióro, pragnąc ze wszystkich sił zakończyć jak najszybciej ten dziwaczny szlaban i wyjść już z klasy, więc zaledwie kilka chwil później błyskiem wrzuciła rzeczy do torby, nie patrząc na niedokręcony kałamarz, prawie podbiegła do biurka, o które opierał się Gamp i wręczyła mu drżącymi dłońmi pergamin. Szybko przeleciał wzrokiem treść, a potem jego spojrzenie spoczęło na niej nad krawędzią kartki. Dzielnie je wytrzymała, bo tym razem nie było w nim ani szyderstwa, ani czegoś dziwnego, a nawet pochmurności. Po prostu się w nią wpatrywał, jakby nieco zaciekawiony, wyczekujący, a może nawet przepraszający za coś. Nie powiedziała nic, po tym, jak obrzuciła go wyzywającym, dumnym spojrzeniem, po czym wyszła szybkim krokiem z sali, czując wszystkimi porami skóry, że odprowadza ją wzrokiem. Potem puściła się biegiem przez korytarze szkoły i zatrzymała dopiero niedaleko Grubej Damy, opierając o ścianę i dysząc ciężko. Wiedziała, że nie stało się nic takiego, po prostu ten konkretny profesor miał taki sposób bycia, ale dlaczego, u diabła, tak się w nią intensywnie, wręcz zachłannie wpatrywał? Poddała się morzu ciarek, które przelały się falami po jej ciele. Atrament rozprzestrzeniał się po powierzchni torby, wydobywając z niezakręconego kałamarza i skapywał czarnym strumieniem na milczącą posadzkę.



na dole dalej :)

[ 320 komentarze ]